– Nie wiem… – Bjarni schował w dłoniach twarz. – Może tylko mi się zdaje?
– Wypij jeszcze trochę miodu i posłuchaj, jak wszyscy z szacunkiem powtarzają twoje imię! Smutek odejdzie i radość zagości w twym sercu, gdy usłyszysz pieśń o swoich czynach.
Bjarni rozejrzał się po wielkiej sali. Zebrani śmiali się w głos i spoglądali z podziwem na niego. W końcu skald z długą brodą zasiadł na zdobionym krześle i zaintonował pieśń. Magiczne dźwięki sprawiły, że Bjarni na powrót znalazł się nad brzegiem bogatej krainy, gdzie przybił dowodzony przez niego okręt.
Mężczyźni, kobiety i dzieci – wszyscy radowali się na brzegu. Ziemia była żyzna, trawy soczyste, w sam raz dla stad owiec. Dość było tu drewna, by budować łodzie i wznosić dwór. Stojąc na szczycie góry, Czarnobrody patrzył na dziewicze krainy, które otwierały się przed nim.
Yngvild oplotła Bjarniego ramionami. Jej usta były słodsze od miodu. Najemnik czuł w nozdrzach zapach wiosennych łąk a pod swoimi palcami – delikatną skórę. Siedział teraz na swym tronie, wokół zdobytych kosztowności. Poddani składali mu hołd i przynosili daniny. Wojownicy wznieśli miecze, pozdrawiając swojego króla.
Potem jednak wśród dźwięków lutni i śmiechów dało się słyszeć inny głos. Bjarni zmarszczył brwi, bo zdawało mu się, że do jego uszu dobiega skrzekliwe krakanie. Głos ten przywołał w nim złowrogie wspomnienie.
Bjarni wstał z tronu i spojrzał na bezchmurne niebo, na którym pojawił się czarny punkt.
– Śmierć… – wyszeptał, jakby do siebie, a czarowna złuda zaczęła się rozmywać.
– Co mówiłeś? – zapytała Yngvild, spoglądając na skupioną twarz mężczyzny.
– Nie ma prawdziwego życia bez strachu przed jałową śmiercią – odparł Bjarni, słysząc w głowie złowrogą pieśń czarnego ptaszyska.
– Śmierć? Co to takiego? Zapomniałam najwyraźniej, że istnieje… – Dziewczyna przeraziła się, bo nie rozumiała słów kochanka, ale czuła, że brzmią złowieszczo. – Jeśli pośród wielu światów jest jakieś zło, to nie ma tutaj dostępu i… – Yngwild miała powiedzieć coś jeszcze, ale zanim zdążyła, wielki, czarny ptak wleciał przez okno gospody i przysiadł pod powałą. Kruk zaczął trzepotać rozłożystymi skrzydłami, a jego krakanie zagłuszało pieśń skalda.
Bjarni wstał od stołu. Kątem oka dostrzegł oblicze Yngvild, które odbijało się w jednej z wypolerowanych brązowych pater i przeraził się. Ujrzał rozkładające się ciało, twarz przeżartą przez chorobę, poszarzałą, pękającą skórę.
– Yngvild! – zawołał ze zgrozą.
– Bjarni? – Na twarzy dziewczyny pojawiło się przerażenie. – Co się dzieje? Dlaczego patrzysz na mnie takim wzrokiem?
Kruk sfrunął z powały, a trzepot jego skrzydeł i krakanie stały się tak nieznośne, że zebrani zaczęli zatykać uszy. Biesiadnicy chowali się pod stoły i próbowali sforsować odrzwia, by wydostać się z karczmy, ale na próżno.
– Śmierć! – zawołał Bjarni. – Czy zapomnieliście o niej?!
Muzyka zamilkła, blask przybladł i nie było już słychać śmiechów. Krzyki więzły w gardłach, a ciała zaczął pożerać rozkład. Wielki kruk zasiadł do swej uczty i rwał mięso padliny.
Wojownik podszedł bliżej, spoglądając na Grima, który trzepotał skrzydłami z zadowoleniem.
– Dziękuję ci, przyjacielu – powiedział Bjarni, zakrywając chustą twarz martwej Yngvild. – Wyrwałeś mnie z więzów magii. Jeszcze żyję… Choć niewiele mi zostało czasu.
Wrota gospody rozwarły się z hukiem, a w bramie stanął rozgniewany Bjarni Kruk. Mężczyzna z trudem łapał oddech i widać było, że ledwo trzyma się na nogach.
Gdy Ragnir dostrzegł wojownika, skrzywił się. Potem zeskoczył z beczki, podszedł do Bjarniego.
– Czyżby nie w smak była ci moja gościna? – zapytał, łypiąc okiem.
– Nic nie warte jest życie bez świadomości goryczy, jaką przynosi widmo śmierci – powiedział Bjarni. – Wolę wędrówkę przez mrok niż ułudę spokojnego dnia. Gdy świat rzuca darmo do stóp wspaniałości, żadne nie mogą cię nęcić długo.
– Proszę, proszę! Co za mądrości – powiedział Ragnir z przekąsem. – Jesteś głupcem, Bjarni Kruku. Nie myślałem, że aż tak wielkim.
– Czyżby? – rzekł Czarnobrody. – Chcesz bym został wśród martwych? Nie myśl, że magia może mącić zmysły wiecznie.
Bjarni podszedł do wrót prowadzących do przeklętej gospody i zerknął raz jeszcze na jej wnętrze. W półmroku, na stołach, ławach i kamiennej posadzce, leżały zasuszone ciała tych, którzy zawitali do feralnego przybytku. Kościotrupie dłonie zaciskały się na złotych pucharach. Poszarzała skóra trucheł pękała na czaszkach i kościach. W ciemnościach bielały zęby i czerniły się puste oczodoły.
– Osobliwe towarzystwo tu zebrałeś przez wieki, Ragnirze – powiedział Bjarni, zatrzaskując wrota. – Pomyśleć, że przed chwilą zdawali mi się wesołą kompanią.
– Skąd wiesz, że moi mili goście nie są teraz w miejscu, gdzie pławią się w wiecznym szczęściu?
– Nie wiem tego, masz rację. Ale nie znaleźli się tam, jeśli nie zginęli z mieczem w ręku. Tylko w to wierzę.
– Ach, ty! – Karzeł pogroził pięścią Bjarniemu. – Gdyby nie to przeklęte ptaszysko, to pewnie zostałbyś tu już na wieki i wcale nie narzekał.
– O mnie mówisz? – Z okna wyleciał czarny Kruk i zasiadł na kikucie wyschniętego drzewa. – Uprasza się o trochę więcej szacunku!
Bjarni, ledwo żywy, podszedł do beczki i zanurzył dłoń w jej wnętrzu. Zaraz potem wyciągnął złoty łańcuch i garść złotych monet.
– Wziąłbym i wszystko, Ragnirze – powiedział do karła, który ze złością marszczył swą pokraczną twarz. – Ale muszę jeszcze przejść przez lodowe pustkowie. Moje kości obwieszone złotem nie będą wcale piękniej wyglądać wśród śniegów.
– Idź, idź przeklęty! – zawołał Ragnir, wygrażając ponownie pięścią. – Wiedz, że zawsze dotrzymuję słowa.
– Hola, hola! – zaskrzeczał Grimo z wysokości gałęzi. – I mnie się coś należy! Zapłaciłem za wejście i nie dałem się zwieść magicznym wspaniałościom, więc i ja wybiorę sobie świecidełko.
Kruk zleciał z drzewa, przysiadł na skraju beczki, pogrzebał dziobem w jej zawartości i wyciągnął drogocenny pierścień, ten sam, który przyniósł Bjarni. Karzeł aż podskoczył ze złości, a potem, wyskoczywszy na beczkę, założył rękę na rękę, zmarszczył czoło i wlepił w ziemię wzrok, co przydało mu wyglądu obrażonego na cały świat chłopca.
Po długiej i pełnej zwodniczej magii biesiadzie Bjarni ruszył przed siebie z przeświadczeniem, że trzy dni i trzy noce nadchodzącej wędrówki przez śniegi i na przekór wichrom, to dla niego za wiele.
– Jak to się stało, Grimo – zaczął Bjarni, kiedy krążący pod sklepieniem chmur kruk przysiadł w końcu na jego ramieniu – że pospieszyłeś