Uśmiechnęła się i dotknęła czule jego ręki.
– Verena cię pociąga i doskonale to rozumiem. Trudno jej się oprzeć. Nie chcę obmawiać dziewczyny, która przypadła ci do gustu, ale…
– Ale co?
– Małżeństwo z Vereną może być trudne. Coś mi mówi, że ona na pierwszym, drugim i właściwie każdym innym miejscu stawia własne potrzeby.
– Uważasz, że jest samolubna.
– Wszyscy są trochę samolubni. A ta dziewczyna jest rozpieszczona.
George skinął głową i postanowił się nie obrażać. Matka prawdopodobnie miała rację.
– Nie musisz się martwić – rzekł. – Verena postanowiła zostać w Atlancie.
– Może tak będzie najlepiej. Chcę tylko, żebyś był szczęśliwy.
Departament Sprawiedliwości miał swoją siedzibę w imponującym klasycystycznym gmachu naprzeciwko Białego Domu. Kiedy do niego wchodzili, Jacky odrobinę napuszyła się z dumy. Było jej przyjemnie, że syn pracuje w tak prestiżowym miejscu. George’owi spodobała się reakcja matki. Miała do niej prawo: poświęciła mu życie i to była jej nagroda.
Weszli do wielkiego holu. Jacky przypadły do gustu freski przedstawiające sceny z życia w Ameryce, lecz krzywym okiem spojrzała na aluminiową rzeźbę Ducha Sprawiedliwości, która miała postać kobiety z obnażoną piersią.
– Nie jestem pruderyjna, ale nie rozumiem, dlaczego sprawiedliwość musi mieć odkryty biust. Umiesz to wytłumaczyć?
George się zastanowił.
– Może po to, by pokazać, że nie ma nic do ukrycia.
Jacky parsknęła śmiechem.
– Bardzo przekonujące.
Wjechali windą na górę.
– Jak twoja ręka?
Gips był już zdjęty i George nie potrzebował temblaka.
– Nadal boli – odparł. – Jest lepiej, kiedy trzymam ją w kieszeni. Dzięki temu ma się na czym oprzeć.
Wysiedli na czwartym piętrze. George zaprowadził matkę do sali, w której pracował także Dennis Wilson i paru innych. Gabinet prokuratora generalnego znajdował się obok.
Przy biurku nieopodal drzwi siedział Dennis. Był blondynem o bladej cerze, przedwcześnie łysiejącym.
– Kiedy wraca? – zapytał George.
Dennis wiedział, że chodzi o szefa resortu.
– Myślę, że nie wcześniej niż za godzinę.
– Chodź, obejrzymy gabinet Bobby’ego – zaproponował George matce.
– Jesteś pewien, że można?
– Sądzę, że Bobby nie miałby nic przeciwko temu.
George przeprowadził matkę przez przedpokój, po drodze kiwając głową dwóm sekretarkom. Gabinet prokuratora generalnego przypominał salon w wiejskiej rezydencji: był wyłożony orzechową boazerią i miał wielki kamienny kominek; na podłodze leżał wzorzysty dywan, zasłony także były we wzory. Stało w nim również kilka stolików z lampami. Pomieszczenie było ogromne, lecz Bobby jakoś zdołał sprawić, że wyglądało na zagracone. Wśród sprzętów znalazły się akwarium oraz wypchany tygrys. Na olbrzymim biurku walały się papiery, między którymi dostrzegli popielniczki oraz zdjęcia rodzinne. Na ściennej półce za fotelem stały cztery aparaty telefoniczne.
– Pamiętasz mieszkanie za Union Station, które zajmowaliśmy, kiedy byłeś mały? – spytała Jacky.
– Jasne, że tak.
– W tym gabinecie zmieściłby się cały nasz dom.
George się rozejrzał.
– Chyba tak.
– A to biurko jest większe niż łóżko, w którym spałeś ze mną do czwartego roku życia.
– My oboje i jeszcze pies.
Na biurku spoczywał zielony beret, nakrycie głowy amerykańskich sił specjalnych, które Bobby bardzo podziwiał. Jednak większe zainteresowanie Jacky wzbudziły fotografie. George wziął do ręki oprawione zdjęcie Bobby’ego i Ethel, którzy siedzieli na trawniku przed dużym domem w otoczeniu siedmiorga swoich dzieci.
– Zrobione przed Hickory Hill. Tak właśnie nazywa się ich dom w McLean w Wirginii – wyjaśnił George, podając matce zdjęcie.
– Ładne – pochwaliła. – Widać, że troszczy się o rodzinę.
– Kto mianowicie? – padło pytanie. Głos miał bostoński akcent i znamionował pewność siebie.
George błyskawicznie się odwrócił i ujrzał Kennedy’ego, który wchodził do gabinetu. Miał na sobie pomięty popielaty letni garnitur. Krawat zwisał luźno, kołnierzyk koszuli był rozpięty. Robert nie był tak przystojny jak starszy brat, a to z powodu dużych przednich zębów przypominających królicze.
– Proszę wybaczyć – odezwał się zbity z tropu George. – Myślałem, że wróci pan później.
– Nic się nie stało – odparł Bobby, lecz George nie miał pewności, czy naprawdę tak myśli. – To pomieszczenie stanowi własność narodu amerykańskiego, więc jego przedstawicielom wolno je oglądać, jeśli mają ochotę.
– Oto moja matka Jacky Jakes – dokonał prezentacji George.
Bobby energicznie uścisnął jej dłoń.
– Pani Jakes, ma pani wspaniałego syna – powiedział, starając się ją oczarować jak każdego potencjalnego wyborcę.
Twarz Jacky pociemniała z zawstydzenia, lecz odpowiedź padła natychmiast:
– Dziękuję. Pan ma ich kilkoro, co widać na zdjęciu.
– Czterech synów i trzy córki. Wszyscy są cudowni, mówię to z pełnym obiektywizmem.
Cała trójka się roześmiała.
– Miło było panią poznać, pani Jakes – rzekł Bobby. – Proszę nas odwiedzać.
Było to taktowne pożegnanie, George i jego matka wyszli z gabinetu.
– Czułam się zażenowana, ale Bobby był miły – powiedziała Jacky, idąc korytarzem.
– To zostało zaplanowane – stwierdził ze złością George. – Robert nigdy nie zjawia się przed czasem. Dennis specjalnie nas podpuścił, chciał, żebym wyszedł na pyszałka.
Matka poklepała go po ramieniu.
– Jeśli nie spotka nas dzisiaj nic gorszego, to nie powinniśmy się skarżyć.
– No nie wiem. – George przypomniał sobie zarzut Vereny, która oceniła, że odgrywa rolę ozdoby. – Sądzisz, że Bobby zatrudnił mnie po to, by udawać, że słucha głosu Murzynów, podczas gdy w rzeczywistości nic sobie z nich nie robi?
Jacky myślała przez chwilę.
– Owszem, to możliwe.
– Może zdziałałbym więcej, pracując dla Martina Luthera Kinga w Atlancie.
– Rozumiem, co czujesz, ale myślę, że powinieneś tu zostać.
– Wiedziałem, że tak powiesz.
George wyprowadził matkę z gmachu.
– Jak tam twoje mieszkanie? – zapytała. – Muszę je zobaczyć w następnej