– Rzeka?
Pomyślał chwilę i przypomniał sobie ustronne miejsce, w którym w czasach studenckich bywał z kolegami; spędzali tam całe noce przy wódce.
– Wiem gdzie.
Wsiedli na motor i Dimka skierował się na południe. Miejsce, do którego zmierzał, leżało na peryferiach. Dzięki temu zmniejszała się szansa, że ktoś ich zauważy.
Jechał szybko dwadzieścia minut i zatrzymał się przed monastyrem Pieriewinskim.
Zabytkowy kompleks ze wspaniałą cerkwią Mikołaja Cudotwórcy był teraz ruiną, niezamieszkaną od dziesięcioleci i ogołoconą ze skarbów. Leżał na pasie ziemi, który ciągnął się między linią kolejową prowadzącą na południe i rzeką Moskwą. Pobliskie pola zamieniono w plac budowy, na którym miały stanąć mieszkalne wysokościowce, lecz wieczorem teren był opustoszały.
Dimka wprowadził motocykl między drzewa i postawił go, a potem przez zarośla powiódł siostrę ku ruinom monastyru. Księżyc zalewał opuszczone budowle niesamowitą bladą poświatą. Cebulkowate kopuły cerkwi zapadały się, lecz pokryte zieloną dachówką zabudowania klasztoru w większości się zachowały. Dimka nie mógł się pozbyć uczucia, że przez strzaskane szyby w oknach obserwują go pokolenia zakonników.
Kroczył po podmokłym terenie w stronę rzeki.
– Skąd znasz to miejsce? – spytała Tania.
– Przychodziliśmy tu w czasach studenckich. Piliśmy i oglądaliśmy wschód słońca.
Dotarli do brzegu. Było tam szerokie zakole rzeki; leniwie płynąca woda wydawała się w blasku księżyca wyjątkowo spokojna. Jednak Dimka wiedział, że jest wystarczająco głęboka.
Tania się zawahała.
– Co za strata.
Jej brat wzruszył ramionami i odparł:
– Maszyny do pisania są drogie.
– Nie chodzi wyłącznie o pieniądze, ale o głos sprzeciwu, o inne spojrzenie na świat, inne myślenie. Maszyna to wolność słowa.
– Więc lepiej się jej pozbądź.
Tania podała bratu urządzenie.
Przesunął wałek do końca w prawo, by mieć za co chwycić.
– No to raz – powiedział i zamachnął się, a potem z całej siły rzucił maszynę w nurt rzeki. Nie poleciała daleko, lecz z miłym dla ucha pluśnięciem momentalnie zniknęła z widoku.
Rodzeństwo patrzyło na kręgi na wodzie rozchodzące się w świetle księżyca.
– Dziękuję – odezwała się po chwili Tania. – Dziękuję tym bardziej, że nie wierzysz w to, co robię.
Otoczył ją ramieniem i odeszli.
ROZDZIAŁ 7
George miał podły nastrój. Ręka wciąż bolała go jak diabli, mimo że była w gipsie i przytrzymywał ją temblak. Upragnioną pracę stracił, zanim ją rozpoczął. Zgodnie z przewidywaniami Grega, kancelaria Fawcett Renshaw wycofała ofertę, gdy tylko nazwisko Jakes pojawiło się w gazetach na liście poszkodowanych uczestników Rajdu Wolności. Teraz nie wiedział, co ze sobą pocznie przez resztę życia.
Ceremonia ukończenia studiów odbywała się na starym dziedzińcu Uniwersytetu Harvarda, trawiastym placu otoczonym murami gmachów uniwersyteckich z pięknej czerwonej cegły. Członkowie Rady Nadzorczej byli ubrani w cylindry i fraki. Doktoraty honorowe otrzymali brytyjski minister spraw zagranicznych, pozbawiony podbródka arystokrata nazywany lordem Home, oraz McGeorge Bundy, jeden z doradców prezydenta Kennedy’ego. Pomimo nie najlepszego nastroju George odczuwał także odrobinę smutku z powodu ukończenia uczelni, na której spędził siedem lat. Poznał niezwykłych ludzi i zawarł cenne przyjaźnie. Zaliczył wszystkie egzaminy, do których podszedł. Spotykał się z wieloma dziewczynami i z trzema poszedł do łóżka. Raz się upił i czuł się okropnie, utraciwszy nad sobą kontrolę.
Dzisiaj jednak gniew nie pozwalał mu folgować nostalgii. Po wybuchu przemocy w Anniston spodziewał się zdecydowanej reakcji ze strony rządu. W czasie wyborów Jack Kennedy zaprezentował się ludziom jako zwolennik liberalizmu i zdobył głosy czarnoskórych. Bobby Kennedy był prokuratorem generalnym, najwyższym przedstawicielem wymiaru sprawiedliwości w kraju. George oczekiwał po nim, że oznajmi głośno i wyraźnie, że Konstytucja Stanów Zjednoczonych obowiązuje w Alabamie tak samo jak wszędzie indziej.
Nie doczekał się.
Za napaść na uczestników rajdu nikogo nie aresztowano. Ani miejscowa policja, ani FBI nie wszczęły śledztwa w sprawie żadnego groźnego przestępstwa, które tam popełniono. W Ameryce w 1961 roku na oczach policji białym rasistom wolno było atakować ludzi protestujących w obronie praw obywatelskich, łamać im kości, usiłować spalić ich żywcem – i nie wyciągano wobec nich żadnych konsekwencji.
George po raz ostatni widział Marię Summers w gabinecie lekarskim. Aktywistów nie przyjęto w najbliższym szpitalu, lecz ostatecznie znaleźli ludzi, którzy chętnie udzielili im pomocy. Pielęgniarka właśnie opatrywała mu złamaną rękę, kiedy weszła Maria i oznajmiła, że wraca samolotem do Chicago. Chciał wstać i ją objąć, ale to ona podeszła, ucałowała go w policzek i zniknęła.
Nie wiedział, czy ją jeszcze kiedyś zobaczy. Mogłem się w niej zakochać na zabój, myślał. Może już się tak stało. Rozmawiali ze sobą na okrągło przez dziesięć dni i ani razu się nie znudził: była równie inteligentna jak on, może inteligentniejsza. Zachowywała się niewinnie, a mimo to jej ciepłe brązowe oczy sprawiały, że wyobrażał ją sobie w blasku świec.
Ceremonia dobiegła końca o wpół do dwunastej. Studenci, rodzice i absolwenci ze starszych roczników zaczęli się rozchodzić w różne strony w cieniu wysokich wiązów; ci ostatni odbiorą dyplomy podczas oficjalnych uroczystości. George rozejrzał się za rodziną, ale w pierwszej chwili nikogo nie wypatrzył.
Zauważył jednak Josepha Hugo.
Stał sam obok brązowego pomnika Johna Harvarda i palił długiego papierosa. W tradycyjnej todze jego biała skóra jeszcze bardziej niż zwykle przypominała ciasto. George zacisnął pięści, miał ochotę dokopać szczurowi. Ale jego lewa ręka była bezużyteczna, a poza tym gdyby pobił się z kimś akurat tego dnia na starym dziedzińcu uniwersytetu, drogo by za to zapłacił. Być może nawet straciłby dyplom. I tak miał dość kłopotów. Najrozsądniej byłoby zignorować Hugo i minąć go bez słowa. Jednak postąpił inaczej.
– Hugo, to parszywy gnoju.
Tamten wyglądał na przestraszonego, mimo że George miał niesprawną rękę. Był tego samego wzrostu co George i prawdopodobnie dorównywał mu siłą, ale zdawał sobie sprawę, że George ma po swojej stronie gniew. Odwrócił głowę i usiłował obejść przeciwnika.
– Nie mam ochoty z tobą rozmawiać – wymamrotał.
– Wcale się nie dziwię. – George zastąpił mu drogę. – Patrzyłeś, jak atakuje mnie wściekły tłum. Bandyci złamali mi łapsko.
Hugo zrobił krok do tyłu.
– Po coś się pchał do Alabamy?
– A ty udawałeś bojownika praw obywatelskich i przez cały czas nas szpiclowałeś. Kto ci płacił, Ku-Klux-Klan?
Hugo uniósł brodę. George miał ochotę w nią rąbnąć.
– Zgłosiłem się na ochotnika, żeby przekazywać informacje FBI.
– A więc robiłeś to za darmo! Nie wiem,