Następnie zacisnęła palce na rękojeści noża tak mocno, że paznokcie wbiły jej się w skórę.
Musiała wierzyć swojej siostrze.
Państwo Ociepa mieli swoją emerytalną pasję. W ogródku, w specjalnie przygotowanej szklarni, hodowali warzywa. Rosły w dwóch rzędach, pomiędzy nimi prowadziła ziemista droga przykryta gumolitem. Wczoraj Kasia zdjęła gumolit i wykopała głęboki dół.
Gdy kończyła zakopywać braci Piaseckich, dochodziło południe.
Kolejne fragmenty człowieczeństwa spadały z niej jak liście z drzew. Czuła się całkowicie odarta z ludzkich emocji.
Zakopując zwłoki, na zawsze pogrzebała słowa Daniela Piaseckiego. Prawda nie miała znaczenia.
Najważniejsze, że po tylu latach wreszcie przestało boleć.
Ryszard Ćwirlej
NIEBIAŃSKI DOM
Środa, 24 kwietnia 2019
Godzina 16.10
– Teraz zrobimy pani zastrzyk – powiedział mężczyzna ubrany na biało, uśmiechając się przy tym ciepło.
Staruszka szybko pokręciła głową. Otworzyła usta, ale zdołała wydać z siebie tylko krótki, chrapliwy jęk. Uniosła w górę dłoń, jakby chciała się zasłonić przed tym, co miało nastąpić. W jej oczach widać było strach. Naraz ktoś chwycił ją delikatnie za rękę, a potem przykrył ją drugą dłonią. Spojrzała w górę i zobaczyła nad sobą rumianą, okrągłą twarz księdza.
– Nie bój się, córko. Pan jest z tobą.
– Nie… – udało się jej złożyć głoski w słowo, zza którego wyzierało przerażenie.
– Wszyscy kiedyś musimy odejść.
– Nie… proszę… – Z jej oczu popłynęły łzy.
– Droga córko, tak już jest stworzony ten świat, że kiedyś musimy się z nim pożegnać. Za to tam, dokąd pójdziesz, czeka cię życie wieczne, na niebiańskich łąkach będziesz słuchać przez całą wieczność anielskich chórów. I nigdy nie będziesz już musiała myśleć o tym, ile zła i niesprawiedliwości jest na tym świecie, który opuszczasz.
Ksiądz mówił spokojnym, miłym tonem, ale kobieta wcale nie wyglądała na przekonaną. Kręciła nerwowo głową i próbowała się szarpać. Na próżno jednak. Jej nogi i lewa ręka były przypięte pasami do stołu. Prawa była wolna, ale ksiądz znający swoją rolę trzymał ją pewnie i nie pozwalał się wyrwać.
– Zamiast się rzucać, moja droga, powinnaś pomodlić się ze mną o spokój twojej duszy. Musisz się z tym pogodzić. Nic na to nie możemy poradzić. Pan nasz czeka już na ciebie, żeby przytulić cię do swojego serca.
Przerwał na chwilę, by odwrócić się za siebie.
– No dalej, Marcel, ile mam tu jeszcze gadać?
– Już mam wszystko gotowe! – powiedziawszy to, sanitariusz wskazał na strzykawkę wypełnioną jakimś medykamentem. Przycisnął tłoczek i kropla wystrzeliła w górę.
– Nie! – krzyknęła staruszka na widok podchodzącego do niej mężczyzny w białym kitlu. Nie na tyle głośno jednak, by mogło to zaniepokoić kogoś, kto znalazłby się w pobliżu izolatki. Krzyk, mimo że zawierał w sobie wielką dawkę energii zrodzonej z bólu i strachu, był słaby jak całe ciało i duch kobiety.
– Zamknij się, starucho! – warknął medyk.
– Spokojnie, Marcel, nie musisz być niemiły. Naszej drogiej pani Franciszce w końcu należy się odrobina szacunku i spokoju w tej ostatniej drodze.
– O Jezu! Nie, błagam! – jęknęła, gdy poczuła igłę zagłębiającą się w żyle na przedramieniu.
– To już nie potrwa długo, moja droga. Już zbliża się Pan. Pewnie to czujesz, bo twoje mięśnie powoli stają się lekkie i wiotczeją. Jest coraz spokojniej i ciszej. Słyszysz tylko kroki Pana i tę piękną modlitwę. „Pan jest moim pasterzem, nie brak mi niczego. Pozwala mi leżeć na zielonych pastwiskach. Prowadzi mnie nad wody, gdzie mogę odpocząć, orzeźwia moją duszę. Wiedzie mnie po właściwych ścieżkach przez wzgląd na swoje imię. Chociażbym chodził ciemną doliną, zła się nie ulęknę, bo Ty jesteś ze mną…”
Gdy skończył, uśmiechnął się, zadowolony, a potem zamknął powieki kobiecie.
– I tak oto, moja droga Franciszko, twoja doczesna droga dobiegła końca.
– I co, już po wszystkim? – zapytał Marcel.
– Exitus.
– Że co?
– Już odeszła.
Marcel sięgnął do kieszeni fartucha, wydobył z niej paczkę papierosów i zapalniczkę. Zapalił.
– Powiedz mi, skąd oni wiedzą?
– Co wiedzą?
– No tak ogólnie, że to już koniec. Oni, kurwa, zawsze to wiedzą.
– O co ci chodzi? O to, że czują nadciągającą śmierć?
– O to, że jak się im podaje ten pavulon, to oni wiedzą, że to już koniec. Widziałem to już nieraz.
Ksiądz wzruszył ramionami i wyciągnął swoje papierosy. Palił znacznie droższe niż Marcel. Ale w końcu to on był tu duchownym, a ten drugi tylko pomocnikiem.
– Nie wiem skąd. Czują chyba jakoś podskórnie. Może jest tak, że śmierć da się wyczuć. Nie wiem. Ale staram się im pomagać, jak widzisz, żeby spokojnie przeszli na drugą stronę, a oni tak kurczowo trzymają się życia. I po co? Przecież nikt ich nie potrzebuje. Robimy im tak naprawdę przysługę. A oni, umierając, pewnie przeklinają mnie w myślach. Ale co zrobić, Marcel, nic na to nie poradzimy. Ludzie nie mają w sobie za grosz zrozumienia dla naszej ciężkiej pracy.
– Ludzie to zasadniczo kurwy są – stwierdził Marcel, zaciągając się papierosem. – Nic im się nie podoba. Ciągle by czegoś chcieli. I jeszcze się wyrywają, zamiast dziękować, że im się ulży w chorobie.
– No właśnie. Masz rację. Ta Franciszka tak się bała, a teraz co?
– Co?
– Chodzi teraz po niebieskich łąkach.
– Czemu niebieskich? – zdziwił się Marcel.
– Tak się mówi. Jest w niebiańskim domu, wolna od trosk.
– No i dobrze. To ja w takim razie mogę już spadać?
– A co się tak spieszysz?
– Jak to co? Dziś Legia gra z Lechem.
– Aha. I kto wygra?
– Jak to kto? Wiadomo, że przetrzepią dupę Pyrlandii.
Ksiądz uśmiechnął się pod nosem. Nie interesowała go piłka nożna. Ale nie był przeciwnikiem sportu. Szlachetna rywalizacja dwóch drużyn była nawet interesująca z punktu widzenia filozoficznego jako odprawiany od zawsze ludzki rytuał, odwieczna walka, zmagania dwóch ścierających się sił, z których jedna poczuje radość zwycięstwa, a druga gorycz porażki. To w zasadzie było nawet podobne do tego, czym się zajmował. Pomagał ludziom, którzy toczyli walkę z własnymi słabościami, nie wiedząc, że i tak są skazani na porażkę. On im pomagał to zrozumieć i zaakceptować. Ale oni najczęściej nie chcieli przyjąć do wiadomości