Miałam zaledwie dwadzieścia trzy lata, a dzieliły mnie wieki od czasów, gdy potrafiłam przeżyć dobę bez drinka, tabletki, działki albo jointa. Tak jak już nie wiedziałam, co to jest zabawa i podniecenie, tak też nie mogłam zrozumieć, skąd się u mnie wzięła ta choroba, która wymusiła dożywotnią abstynencję. Wiem teraz, że używki dawały jednak tę nieskończenie małą możliwość ucieczki, tym samym oferując bardziej atrakcyjne wyjście niż stawianie czoła żywiołom życia bez przygotowania i zupełnie na trzeźwo. Niemniej takie powolne umieranie, dzień po dniu, okazało się nieznośnie bolesne. Zabrnęłam w końcu w ślepą uliczkę, gdzie nie byłam w stanie żyć ani z substancjami psychoaktywnymi, ani bez nich. Ta ponura sytuacja opisuje stan wielu, jeśli nie wszystkich, uzależnionych i pokazuje, dlaczego stosunkowo niewielu odzyskuje zdrowie. Są wyczerpani, a mimo to koszt abstynencji wydaje im się zbyt wysoki: po co ci życie, jeśli nie ma w nim używek?
Ostatecznie dwa czynniki zmotywowały moje pragnienie wyjścia z uzależnień. Po pierwsze, zaczęłam się trochę zastanawiać, jakie byłoby życie na dość mi obcym terytorium trzeźwości. Miotałam się na poziomie piwnicy od tak dawna, że pomysł spenetrowania jakiegoś innego miejsca wydał mi się ciekawy. Uważałam się za osobę odważną (miałam czelność patrzeć w twarz obłąkanym dilerom i agentom DEA) i właśnie na równi odwaga i ciekawość skłoniły mnie do podjęcia decyzji, że spróbuję z abstynencją. Obiecałam sobie, że jeśli trzeźwa nie będę mniej nieszczęśliwa niż naćpana, to wrócę do nałogu. Z grubsza wiedziałam, że zmiana stylu życia przez jakiś czas będzie nieprzyjemna, dlatego mój plan zawierał konkretną datę, kiedy dokonam ponownej oceny. A mówiąc dokładniej, zostawiłam sobie tylne wyjście.
Po drugie, postanowiłam, że znajdę lekarstwo. Do dziś mnie zdumiewa arogancja tego pomysłu. Myślę jednak, że część cech osobowości, które stały za moim uzależnieniem, pomogła mi także zostać dobrym naukowcem. Nieograniczona ciekawość, gotowość do podejmowania ryzyka oraz upór, którym zawstydziłabym buldoga, przyczyniły się razem do moich sukcesów jako neuronaukowca.
Poszukiwanie i przyswajanie sobie wiedzy o substancjach psychoaktywnych, uzależnieniu i mózgu obudziły we mnie przede wszystkim współczucie dla ludzi takich jak ja, którzy skazali się na swój rozpaczliwy los. Sama wytrzeźwiałam i pozostaję „czysta”, bo zrozumiałam problem i to mi pomaga świadomie dokonywać lepszych wyborów. Mam nadzieję, że moja książka wyjaśni, czym jest pozorne szaleństwo aktywnego wchodzenia w nałogi, które nie tylko nie przynoszą radości, ale są także śmiertelnie groźne, i że dzięki temu uda mi się pokazać innym ludziom, jak może wyglądać droga do wolności.
1
Pożywka dla mózgu
Mądrość, natura dają radę jednakową3.
Skoro chciałam się wyleczyć z uzależnienia, dlaczego postanowiłam zająć się zawodowo neuronauką, zamiast zostać lekarzem, psychoterapeutą albo chociaż guru samopomocy? Otóż jak wielu innych ludzi w tamtym czasie byłam przekonana, że za całokształt mojego stanu w ostatecznym rozrachunku odpowiada te kilka funtów tłustego paskudztwa, które wypełnia moją czaszkę. Wszelkie interwencje natury medycznej i społecznej, nieważne, czy skuteczne czy nie, i tak musiałyby działać poprzez wywieranie wpływu na funkcjonowanie mózgu. Dlatego więc uznałam, że postąpię najprościej i najskuteczniej, jeśli skupię swoje wysiłki na zrozumieniu mechanizmów neuronalnych odpowiedzialnych za stany takie jak impulsywność oraz głód alkoholu i narkotyków, które zdawały się definiować moje doświadczenia. Stwierdziłam, że jeśli uda mi się znaleźć ten komórkowy przełącznik, który zaczynał u mnie pstrykać gdzieś między trzecim a czwartym drinkiem albo w momencie, gdy mój wzrok padał na torebkę z czymś kuszącym, to odkryję sposób na utrzymywanie tego przełącznika w pozycji wyłączonej i może wreszcie przestanę warczeć na tych ostatnich ludzi, którzy jeszcze chcieli ze mną rozmawiać, przestanę wydawać wszystkie napiwki, które zarabiałam jako kelnerka, na jałowe przyjemności i wyprawiać się na samochodowe eskapady do Dallas w stanie kompletnego upojenia. Innymi słowy zasłużę sobie na miano „kobiety z klasą”. „Jestem swoim mózgiem” to idea i hasło przewodnie dla wysiłków tysięcy neuronaukowców na całym świecie, ponieważ nasza praca polega na analizowaniu ludzkich doświadczeń w kontekście struktur neuronalnych, interakcji chemicznych i genów.
Powinnam na początku wspomnieć, że elegancka hipoteza, nawet jeśli wiarygodna, nie zastąpi twardych danych. Z czasem dowiedzieliśmy się, że wszystko, poczynając od bakterii w naszych jelitach, a kończąc na interakcjach, w jakie wchodzimy w szkole średniej, determinuje w jakiejś mierze nasze zachowanie. Powoli staje się jasne, że mózg to bardziej scena, na której toczy się nasze życie, niż reżyser, który stoi schowany za kurtyną i podejmuje decyzje. Niemniej mamy podstawy, by zakładać, że wszystkie nasze myśli, uczucia, intencje i zachowania mają przynajmniej jakieś swoje korelaty w elektrycznych i chemicznych sygnałach w mózgu, ponieważ nie istnieje nawet cień dowodu sugerującego, by było inaczej.
Wprawdzie ośrodkowy układ nerwowy (OUN) – czyli mózg i rdzeń kręgowy – jest fantastycznie skomplikowany, nie będzie to jednak przesadnym uproszczeniem, gdy stwierdzimy, że jego komórki są bezustannie zajęte dwoma głównymi zadaniami: reagowaniem na otoczenie, a następnie adaptowaniem się do niego. I właśnie te dwie podstawowe funkcje są kluczem do zrozumienia, jak działają substancje psychoaktywne i jak powstaje uzależnienie. W niniejszym rozdziale opowiem, w jaki sposób te substancje wpływają na mózg, a w następnym – w jaki sposób mózg adaptuje się do tych wpływów i w ramach tego procesu wykształca uzależnienie.
OUN to narzędzie, dzięki któremu wchodzimy w interakcje z otoczeniem. Większość struktur neuronalnych uczestniczy w odczuwaniu i postrzeganiu tego, co nas otacza, oraz w reagowaniu na to. Wielu prawdziwych myślicieli, od filozofów po powieściopisarzy, dociekało, kim byśmy byli bez dostępu do otoczenia. Czy nie jest tak, że wszystkie nasze intencje, uczucia i czynności są odpowiedziami na bodźce, przynajmniej do jakiegoś stopnia? Klasyczna antywojenna powieść Johnny Got His Gun4 5 stawia pytania o to, jakie byłoby nasze życie, gdybyśmy nie byli w stanie czuć otaczającego nas świata i reagować na niego. Tytułowy bohater, ciężko raniony podczas walki, budzi się na szpitalnym łóżku i uzmysławia sobie, że nie ma ani kończyn, ani twarzy, że nie może się ruszać, mówić, nie widzi, nie słyszy ani nie czuje zapachów. Cała fabuła obejmuje okres kilku lat, podczas których Johnny boryka się z poważnymi ograniczeniami – zastanawia się na przykład, jak rozróżnić stan czuwania od snu w związku z brakiem interakcji z otoczeniem.
Los Johnny’ego to oczywiście historia jak z najgorszych koszmarów sennych, ale też nie jest tak, że każdy z nas doświadcza dokładnie tego, co go otacza. Nic bardziej mylnego! Na przykład wiele gatunków owadów widzi światło ultrafioletowe, które dla nas jest w sensie dosłownym niewidzialne. Podobnie nie jesteśmy w stanie wychwycić w powietrzu wibracji o bardzo wysokiej i bardzo niskiej częstotliwości (z łatwością wyczuwanych przez nietoperze i słonie), co oznacza, że nie słyszymy wysoko- i niskotonowych dźwięków, mimo że jest ich dookoła nas mnóstwo. I chociaż dysponujemy lepszym zmysłem wzroku niż psy – które z kolei posiadają znacznie lepszy zmysł węchu – to jednak przeciętny gołąb widzi lepiej niż ludzie. Dlatego więc wszyscy do pewnego stopnia jesteśmy więźniami naszego układu nerwowego. Nawet w ramach gatunku istnieją różnice co do wrażliwości, ponadto każdy z nas może w ciągu swojego życia wykazywać pod tym względem znaczne różnice. Kobiety na przykład wychwytują wyższe dźwięki