Niewykluczone zresztą, że nie był to luz, a raczej znieczulenie, tyle że wtedy i jeszcze przez kilka kolejnych lat nie tylko nie dostrzegałam tej różnicy, ale też nic mnie ona nie obchodziła. Zanim alkohol po raz pierwszy trafił do mojego żołądka i mózgu, nie zdawałam sobie sprawy, że jedynie trwam, ale tamtego wieczoru, kiedy wychyliłam się przez otwarte okno w pokoju koleżanki, żeby popatrzeć na gwiazdy, miałam wrażenie, jakbym po raz pierwszy w życiu zrobiła kilka prawdziwie głębokich wdechów. Jakiś czas później w pewnym barze zobaczyłam tabliczkę precyzyjnie opisującą to doświadczenie: „Alkohol sprawia, że czujesz się tak, jak powinieneś się czuć, kiedy nie pijesz alkoholu”. Ta maksyma bardzo mnie wtedy zdziwiła – to w takim razie dlaczego ludzie nie piją więcej i częściej?
I tak zaczęłam pić – z entuzjazmem, a nawet z determinacją. Piłam, ile się dało i jak często się dało – dosłownie przez prawie całą siódmą klasę, bo w moim świecie przedmieść zamieszkanych przez klasę średnią szkoła oferowała najlepsze okazje do wyrywania się spod rodzicielskiej opieki. Najwyraźniej posiadam podziwu godną wrodzoną tolerancję na alkohol, bo piłam przed lekcjami, podczas lekcji i po lekcjach (jeśli mogłam). Prawie nigdy nie wymiotowałam ani też nie miałam kaca – być może dzięki mojej młodej wątrobie – i nawet w stanie upojenia mogłam pokazywać się publicznie. I chociaż nigdy więcej nie osiągnęłam tego przemożnego poczucia wewnętrznej harmonii, którego doświadczyłam za pierwszym razem, to jednak alkohol dalej dawał mi ciche zadowolenie. Zmieniony stan świadomości za każdym razem wydawał mi się radykalną poprawą w porównaniu z szarym i nudnym życiem, w którym stale trzeba się było czemuś podporządkowywać.
Od tak dawna, jak sięgam pamięcią, czułam się osaczona i zirytowana, że coś mnie wiecznie ogranicza od zewnątrz i od wewnątrz. Zawsze u podstawy mojej samoświadomości kryła się tęsknota za czymś innym, za czymś, czego nie znam. I nadal tak jest – pod moją maską opiekuńczej przyjaciółki, wiernej partnerki, zdeterminowanego naukowca i rodzica ubóstwiającego swoje dzieci kryje się rozpaczliwe pragnienie pogrążenia się w niebycie. Tak naprawdę nie potrafię powiedzieć, przed czym szukam ucieczki ani dokąd chcę uciec; po prostu wiem, że okowy przestrzeni, czasu, okoliczności, zobowiązań, wyborów (i niewykorzystanych okazji) napełniają mnie przytłaczającym poczuciem beznadziei. Zwykle jestem przeświadczona, że marnuję czas, ale też prędko przyznaję, że nie mam pojęcia, co z sobą począć. Czas płynie jak we śnie, a ja jałowo angażuję się w kolejne bezsensowne zadania, stale tłumiąc narastające uczucie paniki. Snuję wizje, że zmierzam w stronę nieznanego wyjścia albo że otwieram odrzwia jakiejś zamorskiej świątyni i wkraczam do świata, w którym nikt przynajmniej nie udaje, że wszystko jest inne, niż się jawi.
O co tu chodzi? Co ja właściwie robię? Tego typu pytania musiały się pojawić już wśród moich pierwszych świadomych myśli. Jeżeli próbowałam je komuś zadawać, to oczywiście słyszałam nakazy, że „mam być grzeczna”, „przykładać się do pracy”, „uśmiechać się” i „nie dać się przyłapać”. Nie rozumiałam, dlaczego inni nie są równie jak ja przerażeni, a przynajmniej skonsternowani, bo przecież wszyscy podlegaliśmy takim samym kapryśnym prawom egzystencji, stykaliśmy się z tymi samymi dowodami na istnienie irracjonalnych sił. Byłam zdumiona, że mało kto to dostrzega, a gotowość innych ludzi do marnotrawienia życia na kupowaniu przedmiotów, planowaniu imprez, sprzątaniu i sprawdzaniu „newsów” wzbudzała we mnie odrazę.
Mnóstwo ludzi boryka się z uczuciem pustki i rozpaczą, ale ja o tym wtedy nie wiedziałam i może nawet przeczytałam kilka ciekawych utworów prozą albo wierszem poruszających ten temat, nie przypominam sobie jednak, żebym dostrzegła jakiekolwiek przejawy zagubienia u kogoś w moim otoczeniu, dopóki nie zaczęłam wkraczać w dorosłość. Pierwsze sięgnięcie po alkohol pozornie pokazało mi łatwą drogę przez trudy dorastania i minęło sporo czasu, zanim stałam się na tyle świadoma, by obejrzeć się wstecz i zastanowić nad przyczynami, dla których wybrałam tę drogę. Ostatecznie to, co tak uwielbiałam w alkoholu – jego zdolność tłumienia egzystencjalnych lęków – bezwzględnie mnie zdradziło. Szybko się okazało, że alkohol w żaden sposób nie pomaga na alienację, rozpacz i pustkę, mimo że pod tym względem tak bardzo w niego wierzyłam.
George Koob, szef National Institute on Alcohol Abuse and Alcoholism [Krajowy Instytut ds. Nadużywania Alkoholu i Alkoholizmu], twierdzi, że alkoholikiem można zostać na dwa sposoby: albo się taki rodzisz, albo dużo pijesz. Doktor Koob nie próbuje tu niczego traktować lekceważąco – każdego z nas może z wysokim prawdopodobieństwem dotyczyć jedno albo drugie, co w jakiś sposób tłumaczy, dlaczego ta choroba jest taka powszechna. Zgadzam się, że wielu z tych, którzy skończyli jak ja, miało na to zadatki jeszcze przed wypiciem pierwszego łyka, zgadzam się też, że skuteczna ekspozycja na dowolną substancję psychoaktywną wytwarza tolerancję i stały przymus zażywania – cechy charakterystyczne uzależnienia – u każdego, kto posiada układ nerwowy. Ale niestety aktualnie nie istnieje żaden model naukowy, który wyjaśniłby, dlaczego tak szybko i z tak strasznym skutkiem osunęłam się w bezdomność, bezradność i skrajne osamotnienie.
Odejście w niebyt
Kolejne dziesięć lat mojego życia było podporządkowane prostej filozofii i prostym czynnościom: szukałam wszelkich okazji do zażywania substancji psychoaktywnych niezależnie od kosztów. Tylko ta wiodąca zasada nadawała sens moim działaniom; właściwie każda chwila mojego życia była ukierunkowana na ucieczkę od trzeźwości. Tamto pierwsze porządne upicie się ofiarowało mi poczucie spokoju, natomiast ten pierwszy raz, kiedy zaznałam haju, był po prostu zabawny. Alkohol sprawiał, że życie robiło się znośne, dzięki trawce stawało się prześmieszne! Z kolei dzięki kokainie stawało się „seksowne”, dzięki mecie1 ekscytujące, natomiast na kwasie okazywało się interesujące… I tak oto, żeby móc farmakologicznie zaklinać rzeczywistość, przehandlowywałam siebie kawałek po kawałku. Wiele doświadczeń z tego formatywnego okresu uleciało mi całkowicie z pamięci, ale pamiętam kilka komicznych albo nierzeczywistych zdarzeń, jak tamten wieczór tuż przed egzaminami końcowymi, kiedy rzuciłam pomysł wycieczki samochodem z St. Louis do Nashville. Zdarzały się też sytuacje wstydliwe albo niebezpieczne: na przykład prowadziłam chevroleta suburban moich dziadków z głową wystawioną za okno, bo wydawało mi się, że latarnie przekazują znacznie więcej informacji niż deska rozdzielcza albo znaki drogowe, przy czym wiozłam na dachu kilkoro znajomych – wszyscy oczywiście byli na tripie, łącznie ze mną. Innym razem w Miami wsiadłam do cudzej motorówki, bo chłopak, z którym się umówiłam, mnie znudził. Większość tych epizodów była jednak bolesnym doświadczeniem.
Fantazjowałam wprawdzie, że będę studiowała na jakiejś uczelni stanowej w Kalifornii, ale ostatecznie wylądowałam w jezuickim college’u w centrum kraju, bo to matka składała podania w moim imieniu, nie ja. Miałam tam kilkoro znakomitych wykładowców i w pierwszym semestrze jakoś sobie poradziłam, ale prędko znalazłam znajomych mojego pokroju. Już na początku drugiego semestru załatwiłam sobie