Mój ojciec i Patryk mieli związane za plecami ręce i klęczeli tuż obok mnie. Ich twarze były pełne sińców i krwi. Jęknęłam przez knebel i przeniosłam wzrok na facetów w garniturach. Dwóch z nich trzymało pistolety. Ten, któremu przyłożyłam, mógł mieć ze dwa metry, i jeszcze te mięśnie… o rany, wyglądał jak kolega Pudziana z siłowni. Drugi, stojący obok niego, spoglądał na mnie wzrokiem bez wyrazu. Ciemne włosy upiął na samuraja i pogładził zarost, który skojarzył mi się z lalką Ken. W końcu mój wzrok spoczął na ostatnim facecie, który siedział wygodnie rozparty na naszej sofie. Bawił się srebrnym kastetem i przyglądał mi się w skupieniu. Serce zaczęło mi walić jak młotem, próbowałam stłumić rosnącą panikę. Takiej twarzy się nie zapomina.
Patrzyłam na niego w osłupieniu, przesuwając wzrokiem po wystylizowanym nieładzie ciemnych włosów, symetrycznych kościach policzkowych i pełnych wargach, które teraz się zacisnęły. Ponownie spojrzałam mu w oczy koloru gorzkiej czekolady, w których błysnęło coś mrocznego. Poczułam, jak po plecach zaczyna mi spływać strużka lodowatego potu. Miałam wrażenie, że coś między nami przeskoczyło, coś, co sprawiło, że mój brzuch zalało dziwne mrowienie. Filip Vedetti, w moim domu, z kastetem w dłoni i dwoma gorylami. Był znanym inwestorem, właścicielem całej galerii handlowej i pewnie wielu innych rzeczy, o których nie miałam pojęcia. Pola kiedyś pokazała mi jego zdjęcie w internecie. Teraz z nieprzeniknionym wyrazem twarzy siedział przede mną na starej kanapie niczym na tronie. Zamrugałam z dezorientacją, próbując ogarnąć, co się tutaj dzieje. Przeniósł wzrok z powrotem na mojego tatę i nachylił się, opierając masywne przedramiona o kolana.
– Daję ci czas do końca następnego miesiąca – powiedział niskim głosem. Zerknęłam na ojca pytająco, ale jego twarz pozostawała twarda i stanowcza. Srebrny kastet po kilku sekundach wylądował na jego szczęce, sprawiając, że ja i Patryk jęknęliśmy. Instynktownie szarpnęłam ciałem w kierunku ojca, ale Filip odepchnął mnie drugą dłonią.
Wstał jak gdyby nigdy nic i wygładził poły eleganckiego garnituru. Spojrzał na swoich goryli i skinął na mnie przelotnie. Kiedy masywne łapska podniosły mnie pod pachy, poczułam, jak wokół żołądka oplata mi się drut kolczasty. Serce podeszło mi do gardła, a ciałem owładnął paniczny strach.
– Biorę ją pod zastaw – oznajmił, czyszcząc kastet z krwi.
Zaczęłam się szarpać i krzyczeć, kiedy jego goryle wyprowadzili mnie do przedpokoju. Ojciec i Patryk zaczęli natychmiast zawodzić i protestować, ale Filip już wychodził za nami na korytarz. Ken pchnął mnie na wieszak i pogroził czarną, wypolerowaną na błysk lufą. Zatoczyłam się niezdarnie i uderzyłam głową o jeden z haków na kurtki.
– A teraz się zachowuj! Chyba że chcesz, żeby któreś z was dostało kulkę. – Ken wskazał pistoletem na szamoczące się skrępowane postaci w salonie.
Pokręciłam rozpaczliwie głową, jednocześnie starając się oddychać nosem. Nie było to jednak łatwe, duszący zapach perfum zatykał mi dech. Zrozumiałam, że to właśnie Ken się tak wypachnił.
Filip minął nas bez słowa i wyszedł na klatkę schodową. Jak przez mgłę pamiętałam zakładanie butów i jazdę windą. Na zewnątrz wepchnęli mnie na tylne siedzenie jednej z czarnych fur. W aucie skuto mi ręce i założono worek na głowę. Ken usiadł za kółkiem i uchylił jedną z przyciemnianych szyb, dając mi dostęp do świeżego powietrza.
Nadal słyszałam podekscytowane komentarze dzieciaków spod bloku. Jeden zapytał, czy może sobie zrobić selfie z autem, ale drugi ochroniarz natychmiast go spacyfikował.
– Zjeżdżaj, gówniarzu – warknął i możliwe, że pokazał im broń, bo chłopcy rozpierzchli się natychmiast.
– Gdzie ją zawieźć, szefie? – zapytał dyskretnie na stronie Ken, co przypomniało mi o moim fatalnym położeniu. Z zewnątrz dobiegło mnie mruknięcie znajomego głosu. Potem padło po włosku jakieś hasło, którego nie byłam w stanie zapamiętać. Auto ruszyło z piskiem opon, a mną zarzuciło i uderzyłam głową o drzwi. Po chwili okno się zamknęło, pogrążając nas w śmierdzącej duchocie męskich perfum.
– Czy możesz mi wyjaśnić, o co chodzi? – zapytałam piskliwym głosem. Czułam w uszach szum krwi. – Musiała nastąpić jakaś straszliwa pomyłka. Mój ojciec dopiero dzisiaj wrócił do domu, po długiej… terapii.
Kierowca dziwnie parsknął, ale nic nie odpowiedział.
– Czego od niego chcecie? – zapytałam ponownie, próbując wyrównać oddech. Starałam się być naprawdę delikatna i grzeczna. Prawie nic nie widziałam przez jutowy worek, który zarzucili mi na głowę.
– Dokąd mnie zabierasz? – Tym razem nie potrafiłam powstrzymać opryskliwego tonu. Wkurzało mnie, że potraktowano mnie jak dowód osobisty pod zastaw w lombardzie. Jestem osobą i zasługuję na szacunek.
Przez kilkanaście minut zadawałam kolejne pytania, w końcu straciłam cierpliwość i zaczęłam ostro przeklinać. Kierowca włączył radio, dając mi jasno do zrozumienia, że nie otrzymam żadnych odpowiedzi. Z głośników przedarły się mroczne basy alternatywnego rocka, a Ken ustawił głośność na maksimum. Myślałam, że zwariuję. Z frustracji miałam ochotę walić głową w szybę.
Auto stanęło na chwilę, a potem wjechało na żwirowy grunt, który chrzęścił pod kołami.
Ken zatrzymał samochód, wysiadł i trzasnął drzwiami.
– Gęba jej się nie zamyka – usłyszałam, jak mówi do kogoś. – Muszę się napić.
Miałam wrażenie, że zaczynają się oddalać, więc zaczęłam szarpać dłońmi w kajdankach. Przewróciłam się na siedzenie, starając się uwolnić ręce. Absolutnie nic to nie dało. Skóra na nadgarstkach zaczęła mnie niemiłosiernie piec.
Minęła cała wieczność, nim po mnie wrócili. Odgłos kroków sprawił, że się skuliłam. Próbowałam odsunąć się jak najdalej od drzwi, które właśnie otworzono.
– Wyłaź! – warknął jeden z ochroniarzy i pociągnął mnie za kark. Jęknęłam z bólu. Kiedy wysiadałam, udało mi się z całej siły nadepnąć mu na stopę, ale nie zrobiło to na nim spodziewanego wrażenia.
– Bez głupich numerów. Mamy broń, a szef dał nam pozwolenie, żeby w razie potrzeby do ciebie strzelać.
Przełknęłam ślinę i pospiesznie kiwnęłam głową.
Goryl zaczął mnie prowadzić. Trzymał mnie za kurtkę na karku i w zasadzie mnie niósł, a ja tylko powłóczyłam nogami, co chwilę o coś zahaczając. Ze dwa razy upadłam, potknąwszy się o wystające z ziemi korzenie, ale silna ręka od razu stawiała mnie do pionu. Plułam błotem, w moich ustach znalazł się piach.
W końcu dotarliśmy do jakiegoś budynku, w którym śmierdziało stęchlizną i moczem. Podłoga była mokra i lepka. Było mi niedobrze ze strachu. Najwyraźniej byliśmy u celu, bo uchwyt na moim karku się rozluźnił i mogłam stanąć na własnych nogach. Żeliwne drzwi skrzypnęły i wielkolud wepchnął mnie do środka. Był łaskaw w końcu zdjąć mi worek z głowy.
– Czekaj tu – syknął, a ja poczułam się jak pies, któremu właśnie wydano komendę. Zatrzasnął za mną drzwi, nim zdążyłam zaprotestować.
2
Julia
Moje oczy chwilę