Wrócił Kustosz, niósł pliki kartek ze stemplami i podpisami.
– Teraz pana nie rozwalą i przepuszczą, gdzie trzeba – oznajmił.
– A gdzie trzeba?
– Dobre pytanie. Człowieka o pańskich umiejętnościach należy odpowiednio zagospodarować. Mam kilka pomysłów.
– A co na to Nałęcz?
– Jest w Komendzie Głównej, a tu mamy Komendę Okręgu.
– A więc jak zwykle wyżej. – Rybski pokręcił głową.
– Wyżej, ale dalej. Dowództwo powstania jest tutaj!
– Dlaczego pan nie posłał nikogo do mieszkania panny Welle? – chciał wiedzieć Rybski.
– Z kilku powodów. Po pierwsze, szybko weszli tam Niemcy, po drugie, panują nad dzielnicą, nasze główne siły się wycofują, nie jest dobrze.
– To widzę. Chaos, mało broni, dużo dzieci.
– Myślałem, że przy całym pana cynizmie i specyficznym poczuciu humoru jest jednak miejsce na optymizm!
– Powiedzmy, że ostatnie godziny znacznie uszczupliły jego zasoby. Zabił pan kiedyś?
– Pewnie w dwudziestym… może w dwudziestym szóstym, zapewne kogoś na wojnie albo w czasie wypadków majowych. – Kustosz był nieco zbity z tropu.
– Być może… A ja na pewno. I nie raz, i nie z okopów, tylko twarzą w twarz, i zapewniam pana, że przynajmniej ja nie nabieram w tym szczególnej rutyny. Pewną tak, za każdym następnym razem jest łatwiej, kac mniejszy, ale wie pan co, panie kapitanie? – Kustosz nawet nie próbował zgadywać. – Pierwszy raz zabiłem kobietę i jakoś nie najlepiej się z tym czuję. Niezależnie od tego, czy była to niemiecka dziwka czy ruska agentka, mam chandrę i chyba jeszcze nie wyczyściłem butów z krwi. Rozumie pan teraz, że jestem cokolwiek nie w sosie?
– Rozumiem, rozumiem pana, panie komisarzu – zapewnił Kustosz, po czym postanowił powiedzieć prawdę: – Nie, nie rozumiem i nie pojmuję, bo nie byłem w takiej sytuacji i obym nigdy nie był. – Wydawało się, że już nic więcej nie powie, lecz nagle ożywił się i zaproponował: – A może by tak na jednego? Działa tu całkiem miły lokal, do którego znów mamy kartę wstępu!
Poszli w stronę Świętokrzyskiej, karabinowa palba nie słabła, wciąż bito się o Pocztę Główną przy placu Napoleona, za to wszystko wskazywało na to, że najwyższy warszawski budynek, Prudential, jest już w rękach powstańców. Ludzie coś sobie pokazywali, zadzierając głowy: na dachu drapacza chmur powiewała biało-czerwona flaga.
– Czy to nie piękne, panie komisarzu? Nie cieszy się pan? – W głosie Kustosza słychać było wzruszenie.
– Ucieszę się, gdy Niemcy stąd wyjdą, a potem drugi raz, gdy i zabiorą się stąd Rosjanie, tyle że ci pierwsi wciąż tu są, a ci drudzy jeszcze nie weszli.
– Ci pierwsi są zdemoralizowani i zaraz pójdą precz, a Rosjanie są w Garwolinie i biją się o Wołomin.
– Czerwona zaraza blisko…
Szli wzdłuż północnej pierzei Świętokrzyskiej, kiedy po drugiej stronie ulicy, bliżej skrzyżowania z Marszałkowską, świsnęły pociski.
– Trzeba uważać, cały czas biją z PAST-y – wyjaśnił Kustosz. – Póki ich stamtąd nie wykurzymy, będą nas trzymać w szachu. No i od strony placu Małachowskiego walą, ale zaraz będzie przyjemniej. Niech pan patrzy!
Stojąc na rogu Świętokrzyskiej i Mazowieckiej, nie bacząc na wystrzały i huk, przyglądał się walce o Pocztę Główną oficer kawalerii, który wyglądał tak, jakby wracał z parady: wspaniały galowy mundur, piękna rogatywka, szabla.
– Czyżby to był hrabia Maurycy Potocki? – Rybski zmrużył oczy.
– Oczywiście, że tak. Jego kamienica, restauracja i jego mundur oraz szabla, to rotmistrz kawalerii w stanie spoczynku.
– Przecież wiem, że był wojskowym, i wiem, czego dokonał w swoim lokalu. – W słowach Rybskiego były powaga i podziw.
– Ale się wystroił – rzucił ze śmiechem stojący obok nich chłopak w pumpach, butach narciarkach, sportowej kurtce ze ściągaczem i w kaszkiecie. Całości nie do końca wojskowego wyglądu dopełniały lornetka, chlebak i okrągłe okulary.
– Ale buty hrabiego to chciałbyś mieć? – zagadnął go Rybski.
– Ma się rozumieć, że tak, szklanki, prawdziwe… – powiedział chłopak takim tonem, jakby znajdował się po przeciwnej stronie placu Napoleona, miał parę lat mniej i stał przed wypełnioną słodyczami witryną sklepu w kamienicy Wedla.
– I mundur też prawdziwy, i szabla… pewnie robiła ta szabla nad Wisłą w tysiąc dziewięćset dwudziestym! – dodał Wicek.
– Tak jest. – Chłopak nieco się speszył, lecz zaraz odzyskał rezon. – Nie potrzebują czegoś panowie oficerowie?
– Chwili spokoju!
Okularnik dziarsko zasalutował i zamierzał odejść, lecz zasalutował raz jeszcze i się przedstawił:
– Strzelec Poeta!
Odpowiedzieli mu grzecznie, salutując do swoich cywilnych nakryć głowy, Rybski do kapelusza, a Kustosz do kaszkietu.
– Nie będę przy chłopaku sławił konspiracyjnych możliwości hrabiego – powiedział ze śmiechem Kustosz, gdy chłopak się oddalił. – To mogłoby być demoralizujące!
– Nikt nie wypił tyle wina dla Polski podziemnej i nie zjadł co pan hrabia – skomentował Rybski.
– Trzeba przyznać, że w tym wojennym chaosie byliśmy jakoś poukładani i nikt bez wyroku sądu nie likwidował. – Kustosz spojrzał wymownie na Rybskiego i dodał: – No, prawie nikt. – A wobec braku reakcji ciągnął: – Za samo zdjęcie z Göringiem palce niejednego świerzbiły, za rauty dla SS, za te wszystkie przyjęcia dla policji. Nie wiem, jak dużo od nich wyciągnął, ale na pewno parę osób dzięki niemu żyje.
– Ja wiem o mistrzach Jaraczu i Schillerze. Ci na pewno, a było wielu, wielu innych, których wyciągnął z Szucha, Pawiaka i nawet z Auschwitz, choć to wszystko wydaje się niewiarygodne.
Weszli do knajpki. Podszedł do nich kelner, niosąc zakąskę i małe kieliszeczki wódki.
– Jestem na służbie – zastrzegł Kustosz.
– A ja nie, zatem wezmę za pana – powiedział Rybski i ochoczo wychylił dwa kieliszki jeden po drugim. – Nasz gospodarz – wskazał hrabiego, który także wszedł do lokalu – miał na szkopów niebywały wpływ.
– Czuli do niego respekt za majątek, tytuł, obycie i gościnę – wyliczał kapitan Kustosz. – Ale najważniejsza była znajomość z Göringiem. Niewielu niemieckich gości hrabiego go znało, a rzadko który, kto wie, może żaden z nich, mógł o nim mówić „mój przyjaciel Hermann” i dołożyć do tych słów anegdotkę ze wspólnych polowań. Podejdziemy do niego i złożymy uszanowanie?
Wyszli z knajpy i w tym momencie od strony ogrodu Saskiego dobiegły strzały, a ludzie, którzy przemykali ulicą, rzucili się do bram. Jakiś chłopak nie wiedział, czy ma biec w prawo, czy w lewo, dokąd będzie bliżej? To był strzelec Poeta, z którym niedawno rozmawiali. Zanim wybrał stronę Mazowieckiej, kula trafiła go w głowę, błysnęły spadające okulary, uniosła się nad nim chmurka krwi, chłopak zatoczył się i upadł na chodnik. Rozległa się kanonada, to powstańcy ostrzeliwali Niemców, kilka osób pobiegło, by zabrać Poetę z ulicy. Szybko wciągnęli go do restauracji. Nie żył.
– Kto to? – zapytał człowiek w berecie wyglądający na dowódcę.
– Strzelec