Granatowy 44. Grzegorz Kalinowski. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Grzegorz Kalinowski
Издательство: PDW
Серия:
Жанр произведения: Зарубежные детективы
Год издания: 0
isbn: 9788366195950
Скачать книгу
Starszy trzymał w prawej ręce zapaloną cygaretkę.

      Rybskiego na chwilę zatkało.

      – Maniek? Władek? Bracia Ciechaniakowie!

      – To on z nami handluje, to ich szef! – wykrzyknął Ludwik.

      – Ciechaniak popatrzył z uśmieszkiem na księgowego, po czym odwrócił się do Rybskiego.

      – A co myślałeś, że Bazyl naprawdę tym wszystkim rządzi i robi na mieście różne hece bez mojej zgody? – Maniek uniósł pogardliwie brew. – Wicek, przyjacielu mój serdeczny, klarowałem ci wczoraj co i jak, prawda? Podzielmy się pół na pół, dobrze? – Rybski wpatrywał się w niego w milczeniu, a Marian Ciechaniak ciągnął: – Dzielimy pieniążki, rozstajemy się i nie ma sprawy, dobrze?

      – Nie dobrze, bo tu nie ma pieniędzy.

      – Jak to nie ma?

      – Mówiłem ci wczoraj, klarowałem, co i jak, prawda?

      – Szwindelek, przekręcenie kolegi serdecznego, swojego zbawiciela? Ej, no, nieładnie!

      Bracia podeszli niemal wprost pod lufę Rybskiego, a on zwrócił się do kasjera:

      – Panie Ludwiku, niech pan otworzy!

      Ludwik podniósł z podłogi kapelusz, wyjął spod podszewki kluczyk, otworzył walizkę i wysypał z niej równo pocięte kawałki papieru.

      – Jakieś dziesięć tysięcy dolarów – zdobył się na dowcip.

      To rozjuszyło Bazyla, który skoczył do księgowego i właśnie brał zamach, lecz trafiła go kulka od Stolarczyka. Przeleciała przez szczękę, wyrywając jej kawałek, i utkwiła gdzieś pod uchem. Trysnęła krew i Bazyl zwalił się na podłogę. Rybski przyparł do ściany Ciechaniaka, zresztą on i brat nie mieli zamiaru ryzykować. Zrobiło to natomiast pozostałych trzech bandziorów: już sięgali po broń, lecz Orkan zmiótł ich serią ze stena. Kule z terkoczącego automatu orały ciała trzech bandytów, a leżący na ziemi Bazyli krzyczał z bólu ocalałą połową twarzy. Stolarczyk podszedł do niego i go dobił.

      – No i, kurwa, Bazyl z kulą w głowie – podsumował, po czym przyjrzał się też pozostałym, lecz nie wykazywali oznak życia.

      Do pokoju wbiegł Masztalerz, zobaczył unoszący się pył, bo część kul poszła w ściany, cztery trupy, mnóstwo krwi, a pośrodku tego wszystkiego pana Ludwika z nieodłączną walizką.

      – Ożeż ty kurwa jego mać – wyszeptał.

      – Dawaj pistolet, bo w razie kontroli jesteś skończony, sten też zostaje! – zakomenderował Rybski. – Wiejcie, ale już!

      Orkan chciał się bić o stena, lecz Stolarczyk przypomniał, dlaczego mówiono o nim Sztekker. Nie miał może już dawnej siły, jednak wciąż wystarczyło jej na młodego chłopaka. Masztalerz uspokoił sytuację i zapytał, wskazując Ciechaniaków:

      – A co z nimi?

      – Zajmę się, wiejcie! – krzyknął Rybski.

      Trzech konspiratorów ulotniło się w mgnieniu oka, młody Ciechaniak stał blady, nie mógł wyksztusić słowa, natomiast starszy zaciągnął się cygaretką i zapytał:

      – No właśnie, a co z nami?

      – Życie za życie, jesteśmy kwita! – oznajmił Rybski.

      – Tak uważasz? – Ciechaniak strzepnął popiół na podłogę. – Wybiłeś mi ludzi!

      – Proponowałem…

      – Ty to jesteś jednak frajer, ciężki frajer – mruknął.

      – To ty jesteś, oni już nie mieli forsy.

      – Pitolisz, kurwa, jak nic wstawiasz mi farmazony! – Twarz Ciechaniaka wykrzywiła się w nieprzyjemnym grymasie. – Nie kantuje się kumpli, nie trzyma strony z przegranymi. Bo oni są przegrani, rozumiesz?

      Chciał powiedzieć coś jeszcze, lecz Zyga szybko go przeszukał, zabrał mu parabelkę, a chwilę wcześniej wyciągnął z kieszeni młodego pistolet. W oddali rozległy się syreny, na miejsce jechała niemiecka policja.

      – Zjeżdżaj – rzucił Rybski. – No już. Chcesz trafić na Mokotów?

      – Nie ma pośpiechu – warknął Maniek. – Myślisz, że stąd jest tylko jedno wyjście?

      Kurwa, taki lokal mi spaliłeś!

      Ciechaniaki wyszli, Zyga czyścił stena, a Rybski wymyślał bajeczkę, w jaki to sposób załatwili polnische Banditen z ich własnej broni. Gdy się już zgadali, ustalili, co będą mówić, wyszli na ulicę, żeby Niemcy nie wpadli do środka i ich nie zastrzelili. Stali z papierosami i policyjnymi legitymacjami w dłoniach. Z ulicznych szczekaczek leciał skoczny niemiecki marsz Alte Kameraden. To była chwytliwa melodia, więc Stolarczyk pogwizdywał, a jakby do rytmu od strony Dworca Głównego zbliżał się patrol złożony z terenowego łazika i motocykla z koszem. Starszy przodownik zapalił papierosa i powiedział do siebie:

      – Znam ostatnią zwrotkę, nauczyłem się na policyjnym kursie niemieckiego – mruknął Zyga. – Jakoś tak to leciało:

      Czy jest fajno czy nie

      Bądźmy wierni aż do śmierci.

      Wypijmy i nalejmy jeszcze po jednym

      I pozostańmy starymi kumplami.

      Coś mi się wydaje, że ty z tym Ciechaniakiem to już nie usiądziesz przy jednym stole i nie wypijesz. Byliście, ale już nie jesteście alte Kameraden.

      3. FRÄULEIN WELLE

      Jutro, najpóźniej pojutrze, miał się wyprowadzić z Filtrowej. Chodził podenerwowany. Od jakiegoś czasu rozjeżdżało im się z Mańkiem Ciechaniakiem, choć pewnie gdyby tamten wiedział, co się stało z jego kuzynem… Wolał o tym nie myśleć. I o tym, co zaszło w burdelu przy Chmielnej także. Wyszła jatka i skończyła się przyjaźń, która pewnie i tak musiała się skończyć, szkoda tylko, że w taki sposób. Poza tym myślał o Oli i o tym, co wisi w powietrzu.

      Umówił się z Zygą, że niedzielę spędzą razem, jakieś piwko, pomoc w przeprowadzce Oli na prawy brzeg Wisły. Mieli się spotkać w Arkadii, jednak w tej przy Koziej pod trzecim, bo tę elegantszą, przy Moniuszki pod piątym, zamknęło Gestapo, ponieważ właściciel, Stanisław Piasecki, był w podziemiu i zaliczył wsypę. Rybski nie pamiętał, co się z nim stało, takich ludzi były setki, jeśli nie tysiące, a początek trasy zawsze ten sam: Pawiak i Szucha, a później pod ścianę, jeśli nie zamęczyli w czasie badań, albo obóz. To działo się w Warszawie każdego dnia.

      Wszedł do szynku, który się mieścił niemal pod samym „mostem westchnień”, lecz ten warszawski nie łączył, tak jak ten słynny wenecki Ponte dei Sospiri, sali Trybunału Kryminalnego z więzieniem, lecz dwa domy. Stolarczyk zajął miejsce w rogu sali, by widzieć każdego wchodzącego.

      – Ahre się odnalazł! – oznajmił Stolarczyk na powitanie.

      – I? – Rybski widział w oczach starszego posterunkowego błysk.

      – I cię szuka. A lepiej, żeby cię nie znalazł. Podjechał pod komendę w mundurze, w dwa auta. Był osobowy i łazik z obsadą. Nie chciał cię chyba zaprosić na kawę.

      – Kto wie? Ma rozmach, skurwysyn.

      – Ale że taki, żeby na przykład być wcześniej u ciebie na Dobrej?

      Rybski poczuł, że się poci, i odruchowo poluzował kołnierzyk.

      – Lepiej gdzieś się ukryj. Ta nowa meta? Ja cię nie wezmę, bo ja na miejscu Ahrego tobym u mnie szukał.

      – Tak, to jasne, oczywiście. Mam metę do jutra, a później coś się znajdzie.

      – Na razie