W Kronikach tygodniowych z roku 1881 Prus napisał o dwóch chrześcijanach z Lubartowa pod Lublinem, którzy popadli w niełaskę, bo otworzyli sklep w miejscu, gdzie od stworzenia świata jedynymi kupcami byli Żydzi.
Ponieważ towary mieli dobre, wagę rzetelną, ceny niskie, więc prędko zyskali popularność jako kupcy – pisze Prus. – Ale jako ludzie wyjęci byli spod praw towarzyskich. Nie zostali nawet zaproszeni na doroczny bal dobroczynny, a gdy sami chcieli kupić bilety, to się dowiedzieli, że jako kupcy mogą jedynie stać za barem.
Wokulski też żenował warszawską śmietankę, dla której mówienie o przychodach, stratach i zyskach naruszało reguły dobrego wychowania. Czy Jabłkowscy nie obawiali się złego traktowania i pogardy?
Józef Jabłkowski junior lubi tłumaczyć: „Handel wyrabia charakter, daje niezależność. Jest to zawód pełnowartościowy. Człowiek uczciwy w każdym fachu odda ojczyźnie rzetelne usługi”.
Przedwojenni dziennikarze uwielbiali rodzinną legendę o biednych Jabłkowskich, którzy podnoszą się z upadku i zaczynając wszystko od zera, ciułając grosz do grosza, budują imperium handlowe z niczego. Takie historie bardzo dobrze się sprzedają w popołudniówkach, bo przypominają opowieści o amerykańskich magnatach, którzy przebyli drogę od pucybuta do milionera.
Gazety wielokrotnie opisują przełomowy moment, gdy Józef Jabłkowski junior na zebraniu rodzinnym w grudniu 1883 roku wskazuje na dwudziestoczteroletnią pannę – Anielę Jabłkowską – i wyznacza ją do kierowania tym pierwszym sklepem Jabłkowskich (dla popołudniówek nie ma znaczenia, że nic takiego się nie zdarzyło).
Nieodłącznym elementem tej historii jest przypowieść o komodzie cioci Anieli. Jej siostrzeniec – dyrektor Zbigniew Jabłkowski, odpowiedzialny przed wojną za kontakty z prasą – prowadził reporterów do starej jesionowej szafki z trzema szufladami, której zdjęcia wisiały we wszystkich dyrektorskich gabinetach przy Brackiej, i mówił z namaszczeniem: „Z tego staroświeckiego mebla wyrósł gmach naszego magazynu w Warszawie”.
Gdy dziennikarze, słysząc to, robią wielkie oczy, tłumaczy, jak to biedna ciotka Aniela w archaicznej komodzie gromadziła kupowane tuzinami (bo na więcej jej nie było stać) mydełka, kajety, ołówki, flaszeczki atramentu i stalówki, by sprzedać to wszystko najbliższej rodzinie, zyski przeznaczając na rozwój.
Komoda cioci Anieli
Archiwum rodziny Jabłkowskich
Żaden z przedwojennych reporterów się nie dziwił, jak to w ogóle było możliwe, żeby na czele firmy handlowej stanęła kobieta. A przecież gdy Aniela startowała w roku 1884 ze swoim sklepikiem w komodzie, już sama nazwa firmy Aniela Jabłkowska i Spółka musiała budzić zdumienie. Dopiero w połowie XIX wieku wprowadzono na terenie Polski w miarę liberalne przepisy dotyczące działalności gospodarczej, pozwalające na zakładanie przedsiębiorstw bez konieczności uzyskiwania zgody cechów i upokarzających egzaminów. Wcześniej o wszystkim: kto, gdzie i jak może zarabiać pieniądze, decydował cech. „Żadnych kobiet” – taka obowiązywała zasada. Nawet jeśli kobieta odziedziczyła firmę po zmarłym mężu, nie mogła samodzielnie prowadzić interesu. Cech stawiał ultimatum: albo ponowne zamążpójście i przejęcie firmy przez mężczyznę, albo jej utrata. Sklepik Anieli Jabłkowskiej musiał być więc dziwolągiem, o którym rozmawiała warszawska ulica.
Żaden z dziennikarzy nie spytał też, dlaczego to właśnie ona ze wszystkich dzieci Józefa musiała się poświęcić?
Może dlatego, że była całkowicie podporządkowana ojcu? A ojciec zmieniał zdanie. Generalnie uważał, że kobieta powinna mieć piękny charakter, zachwycać się literaturą i poezją i nie zaprzątać sobie głowy rachunkami, geografią czy językami obcymi. To synom trzeba dać edukację – utrzymywał Józef – a córki tylko uwznioślić. („Edukacja kobiety powinna mieć bardziej na celu ukształtowanie jej serca niż głowy” – pisał w listach). Potem zaplanował sobie, że najmłodsza córka będzie żyła z oprawiania książek. Gdy rodziła się firma rodzinna, zmienił jednak zdanie. Zresztą, co za różnica: introligatornia czy sklep, gdy rodzina jest w potrzebie?
Aniela nie miała żadnych szans na bunt i nikt jej o zdanie nie pytał – była najmłodszą córką i wciąż pozostawała pod opieką rodziców.
„Ciotkę Anielę przeznaczono do handlu, bo ktoś musiał pomyśleć o kształceniu młodszych braci i zapewnieniu im bytu” – tak to widzieli członkowie rodziny.
Na dziewiętnastowiecznym zdjęciu Aniela z wyglądu przypomina guwernantkę: zaczesane do tyłu, ciasno spięte włosy i suknia pod samą brodę.
Założycielka rodzinnej fortuny – tak ją przedstawiali bracia. Wszystko, co o niej wiemy, pochodzi od nich. Sama się nie wypowiadała, stała w cieniu.
Skromna, nie zabiegała o zaszczyty, oddana pracy – tak napisali o niej bracia Jabłkowscy w nekrologu z wiosny 1939 roku.
Jest jeszcze coś, co napisali we wspomnieniach o zmarłej: poświęciła osobiste dobro dla sprawy rodziny. Ten eufemizm oznaczał, że z powodu prowadzenia sklepu musiała zerwać swoje zaręczyny. Czyżby kandydat na męża uznał, że sklepikarka jest go niegodna? Ona zaś do końca życia pozostała samotną kobietą.
Ciekawy list w sprawie początków imperium Jabłkowskich przysłała mi z Paryża Elżbieta Zadora-Rio, prawnuczka Justyny Jabłkowskiej: „Mama opowiadała mi, że firma została stworzona nie przez braci Jabłkowskich, tylko przez ich siostrę, ciocię Anulkę, i że bracia się do niej dołączyli, jak już interes dobrze szedł”.
Rozwój
Jest rok 1884. Prezydent Sokrates Starynkiewicz kupuje sześćdziesiąt pięć hektarów ziemi po drugiej stronie Wisły i otwiera na Bródnie największy cmentarz miejski, a Aniela Jabłkowska w tym samym czasie zaczyna prowadzić swój pierwszy sklepik przy ulicy Widok 2/4/6, przy skrzyżowaniu z Bracką.
Nazywanie tego interesu przedsiębiorstwem handlowym jest pewnym nadużyciem. Wydzielony z mieszkania rodziców pokoik, którego jedynym wyposażeniem jest jesionowa komoda, bracia nazywają „zabawką”.
Bo trudno nazwać ten kącik sklepem. Pozbawiony jest nie tylko szyldu i okien wystawowych, ale nawet wejścia od ulicy. Tylko wtajemniczeni wiedzą, że wchodzi się tu przez bramę. Klienci dowiadują się tego od najbliższej rodziny Anieli. Jabłkowscy posyłają do niej swoich znajomych, a ci znów swoich. Powoli rosną obroty.
W 1888 roku Warszawa otwiera wielką gazownię miejską przy ulicy Dworskiej (obecnie Kasprzaka), a Aniela swój sklep przy Hożej 8. Przenosi się tu z ulicy Widok, też do mieszkania, tylko trochę większego. Nadal nie ma okien wystawowych, więc jest to ciągle miejsce dla wtajemniczonych klientów i znajomych rodziny. Zmienia się jednak asortyment. To już nie artykuły piśmienniczo-papiernicze, lecz łokciowe, czyli tkaniny. Pod bokiem jest światowe centrum włókiennicze w Łodzi i Józef, który zna się na materiałach i ma szerokie kontakty w branży. Dzięki temu interes Anieli idzie świetnie. Zapada nawet decyzja, żeby przebić wejście na ulicę, wówczas łatwiej będzie tu dotrzeć niż przez bramę.
„Dzięki pomocy całego rodzeństwa i pieniężnej składce rodziny praca zaczyna przynosić obfite plony. Klientela wzrasta, zapasy towaru się pomnażają. Jest potrzeba przeniesienia magazynu do obszerniejszego lokalu” – tak w latach trzydziestych ubiegłego wieku Jabłkowscy o początkach rodzinnego biznesu opowiadają dziennikarzom.
To lukrowana