Waligóra. Józef Ignacy Kraszewski. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Józef Ignacy Kraszewski
Издательство: Public Domain
Серия:
Жанр произведения: Зарубежная классика
Год издания: 0
isbn:
Скачать книгу
mocno i widząc że ogień na kominie przygasa, poszedł nań parę szczap przyrzucić. Biskup siedział milczący, on czoło tarł i włosy rozrzucał, – oczy mu się paliły…

      – Mówisz żem ja zbieg wojenny, – rzekł – a! gdyby życie dając można zwycięstwo zdobyć – nie wahałbym się. Nie o życie mi idzie, ino bym się nie zbrukał i nie zabłocił na duszy…, abym patrząc na to co się dzieje nie rzekł nareście obłąkany iż tak się dziać powinno…

      – A cóż tak złego dzieje się lub stało? – przerwał Biskup składając ręce. – Bogu najwyższemu dzięki, błogosławieństwo nad krajem, wiara się mnoży, kościoły budują, lud z pogaństwa obmywa… światło przychodzi!

      – Patrzając tylko w niebo – zawołał Mszczuj, – pewno więcej nie widać, a na ziemi? co?

      Zamilkł chwileczkę…

      – Nasza ziemia na kawałki się popadała, o kawałki biją się bracia, mało tego – kto nam panuje? Ty powiesz chrześciańscy panowie – pewnie, tylko nie naszej już krwi, języka, obyczaju…

      Biskup drgnął.

      – Co mówisz? – zapytał.

      – Wszakżem ci ja na dwór i na osobę Laskonogiego patrzał, na ślązkie książęta, na innych, na ich dwory, na ich czeladź – na ich zabawy i rządy… Wszystko to Niemcy, a Niemców u nas liczba rośnie, rośnie i my w domu sługami ich… Wasze klasztory niemieckie, wasze kościoły co mają z Niemiec wzięły, zbroi niema lepszej jak z za granic, miecza dobrego tylko od nich… Sukno wam tkają Niemcy, klejnoty kują, dobrze że chleba nie pieką. Miałem się ja na to patrzeć z założonemi rękami a dziękować że mi serce wyjadali!

      Biskup popatrzał nań łagodnie…

      – To ci żółć zburzyło? – spytał, – więc pociesz się bracie – boś nie dobrze widział i zawczasu zrozpaczył. I ja na to patrzę ale okiem wesołem, nie lękając się… Cóż szkodzi że oni nam służą? Posiedziawszy z nami Niemiec się przerodzi… a co przyniósł z sobą, zostanie… Wiedzieć musisz co mi Bóg dał za świętych ludzi uczynić ze dwu naszych bratanków z Jacka i Cesława? Ci przecie w Rzymie Niemcami nie zostali – klasztory też nie wszystkie niemieckie… a i te co są aby żyć, muszą się stać naszemi…

      – A książęta? książęta! – przerwał Mszczuj – alboż to nie wiesz co z ich dworu płynie jak ze źródła i że gdy oni czarni, wszyscy dla nich mazać się muszą? Pokażże ty mi dwór a pana coby do Niemców nie lgnął, coby się obchodził bez nich.

      Ślązko sąsiednie zalali już niemiaszki, siedlą się w niem, miasta budują, prawo swoje przywożą aby naszego nie słuchali, krzyżem się zasłaniają aby się im nic nie stało…

      – Bracie miły, – westchnął Biskup – rozżalon jesteś, a w Bożą opiekę nie wierzysz… Bóg i takich narzędzi używa do nawracania.

      Jam spokojny, nas tu więcej jest, co mi przybysze szkodzą, gdy je życie nasze obejmie i przerobić musi…?

      – Niemca! Niemca aby nasze siły ze skóry jego wywlokły i nową mu dały? – zawołał Mszczuj. – Zaprawdę widziałem dużo naszych co się poniemczyli, ani jednego Niemca coby się znaszył… Gdyby się i mowy nauczył i strój wdział, i przygłaskać dał, siedzi w nim zawsze coś co mi śmierdzi.

      – A wszyscy chrześcianie braćmi są – rzekł Biskup – o tem zapomniałeś.

      – Nie, ino chcę aby brat każdy u siebie siedział a do zagrody mi się nie wpierał – rzekł Mszczuj. – Im się chce naszej ziemi! Nie mogli jej zawojować orężem, chcą ją posiąść bez krwi rozlewu… przebierając się za czeladź i służąc nam… Ano bieda temu żupanowi co na gród puszcza przekupniów nie znając ich… Nocą mu wrota nieprzyjacielowi otworzą… Ja ich ani panami, ani sługami nie chcę mieć, a braćmi za drzwiami…

      Widząc że Biskup milczy głowę spuściwszy, ciągnął dalej.

      – Nie mogli nas pożyć inaczej, mądry naród na sztukę się wziął.

      Królom i książętom poczęli żony stręczyć, bodaj z klasztorów.

      Biskup syknął.

      – Tak ci było – dodał Mszczuj – Bolesław mniszkę zaślubił, nie wyklęli go.

      – Złem to było – rzekł Biskup.

      – Nikt nie pisnął – mówił Waligóra… – Za taką panią musiały służki iść i czeladź i kapelan i rzemieślnicy, i zbrojni… Na dworze wszyscy dla miłości jej poczęli bełkotać i szwargotać. Urodził się książe, pierwsze słowo co rzekł do matki a ona do niego, – nie nasze było… Dla syna musiał uczyć się ojciec, a potem mu smakowało to jak co przedniego i ze swemi dworzany wolał paplać tą mową, którą szatan wymyślił.

      – Bracie! – zawołał Biskup.

      – Przebacz, a no żółć kipi we mnie już – dodał Mszczuj. – Tak było. Co nasze nie smakowało nam… nie starczyło, choć wiekiśmy tem żyli, od rzemyczka do sprzążki musiało wszystko iść z za gór, z za mórz, inaczej nie smakowało…

      Tak nam się Piastuny nasze poprzemieniały na Laskonogich… co gdyby ich człek spotkał na gościńcu nie znając wziąłby za obcego.

      – A święty, poczciwy i pokój miłujący człek – rzekł Biskup.

      – Jabym wolał żeby wojnę miłował a Niemcem nie był – mruknął Mszczuj… – Laskonogiemu zarzucić nic nie można ino to że choć niby krwią nasz a duszę Niemcom sprzedał. Wszakże dobre panisko było, bo gdy go na Kraków powołali nie chciał Krakowa brać ażby mu Leszek pozwolił, potem gdy po Zawichoście Leszka sobie upodobali nasi krakowianie, którym zawsze nowego sitka na kółku potrzeba, Laskonogi się nie spierał i poszedł precz… Możeż być lepszy człek? a złe broił, bo przy nim wszystko niemczało…

      – Cóż Niemcy zawinili? – spytał łagodnie Biskup, – powiedz?

      Mszczuj się zaczerwienił.

      – Mnie nie uczynili nic – zawołał, – jam człek mały i przezemnie choćbym zginął, nie wieleby ziemia nasza straciła – ale państwo nasze przepada przez tę niemczyznę. Patrzcie na sąsiedni Szlązk, jak go zalewają… Jeszcze trochę a nie rozmówisz się swym językiem na swojej ziemi…

      I przerwawszy krótko, Mszczuj dodał…

      – Źle z nami! źle! Za Mieszka i za syna i za Krzywoustego jeszcze do kupy się łączyły ziemie i powiaty, panowanie rozlegało szeroko, potęga rosła… a dziś co? Co mi z tego że dąb poszczepany na klepki gładko wygląda, mocy już tej nie ma jak gdy grubym był i w sobie jednym. Tak i owo państwo Bolków naszych dziś na klepki i tarciczki rozpiłowało potomstwo… Niemcom w to graj, bo pokrajane kawałki łykać łacniej.

      Zasępił się Biskup i milczał patrząc w ziemię.

      – Słuchaj Mszczuj, – rzekł – tobie się potęgi chce, a nie wiesz czyby ona rosnąc i po twoją głowę nie sięgnęła. Wielcy panowie i Cesarze gdy w siłę urosną, nie szanują nic, ani praw Kościoła ani praw człowieka… Musiało się rozpaść po Krzywoustym królestwo, aby religii, duchownym i wam ludziom swobodnym na karkach nie ciążyła tyrania! Przecie te wszystkie kawałki mają jedną głowę w naszym Arcybiskupie gnieźnieńskim i duchowieństwie – wszystkie Rzymowi podlegają i metropolii stolicy swej. Duchowieństwo was broni od samowoli i tyranii! Ono czuwa, królem waszym pan nasz Jezus Chrystus… Mamy jako oręż nieskruszony klątwę która ze społeczeństwa wyłącza