Zbudowana była bardzo starym sposobem, z niezmiernie grubych pni pomazanych i pooblepianych gliną… Furtę tylko dla Biskupa otworzył jakiś człek, a tę przebywszy znalazł się most na rowie głębokim, za którym grodzisko jakby w kotlinie na wierzchu góry leżało.
Szary mrok nie dawał dobrze rozpoznawać zabudowań rozległych, różnych wysokości i kształtów, skupionych u podnóża drewnianej wieży, których barwa szara nie wiele się od ziemi na której siedziały różniła. Cicho tu było i zdawało się pusto, choć gdzieniegdzie w otworach ścian z wnętrzów ognie błyszczały… Gdy Biskup most pominął ujrzał przed sobą stojącego mężczyznę nadzwyczajnego wzrostu, istnego olbrzyma, a choć twarzy jego nie mógł dojrzeć, z tej postaci dla której Mszczuja u pospolitego ludu przezwano Waligórą, poznawszy brata obie ręce wyciągnął ku niemu…
Koń stanął…
Olbrzym ów chwycił rękę Iwona, i nie mówiąc słowa, ale zanosząc się płaczem, całować ją począł…
Dopiero po chwili, gdy Iwo zsiadł a stanął opierając się o rękę brata, dało się słyszeć…
– Iwo mój… Iwo!
– Mszczuj! Bóg z tobą!
Oba byli wzruszeni tak że mówić nie mogli, w milczeniu przerywanem łkaniem i westchnieniami ciągnęli ku domostwu…
W szarym mroku widać było po pod ścianami cicho, trwożliwie przesuwające się postacie służby, niknące wprędce…
Szczekanie i warczenie psów słyszeć się dało i wnet umilkło…
Gospodarz wiódł prałata ku budynkowi obciążonemu podsieniami na słupach. Czeladź która tu stała rozstąpiła się na widok pana i uszła na stronę…
Drzwi wielkie a ciężkie otworem stojące prowadziły do sieni tak rozległej jakby secinę jaką ludzi mieścić potrzebowała. Z boku jej płonęło ognisko. Tu się nie zatrzymując, wprowadził Mszczuj ks. Iwona do izbicy na lewo… I w niéj paliło się jasno ognisko oświecające ściany drewniane poczerniałe.
Starodawnym obyczajem była izba ubrana w ciężkie ławy dokoła, w police nad niemi. Małe otwory okiennicami pozamykane w ścianie od podwórza we dnie mało światła wpuszczać musiały. Choć nad ogniskiem dymnik był zwieszony jak kaptur olbrzymi, sadzą smolnych łuczyw okopcony, nieco dymu sinego rozpościerało się po izbie i jakby pasy rąbku leżało pod pułapem…
Stół wbity nogami w ziemię zajmował jeden kąt izby, a na nim widać było dawnym obrzędem rozpostarty ręcznik, chleb, nóż, kubełek i kubki drewniane. Wszystko to było do zbytku ubogie i proste…
Gdy Waligóra w świetle ognia palącego się pod dymnikiem pokazał się bratu, który go o mroku wprzód dobrze widzieć nie mógł, – oblicze ks. Iwona zadrżało jakby uczuciem radości. Spodziewał się go znaleść złamanym i zestarzałym, a miał przed sobą jeszcze w pełni sił męża, jakby do boju gotowego.
Wprawdzie włos bujny i ciemny na głowie i na brodzie już się miejscami, pasami srebrzyć zaczynał, czoło było poorane w brózdy głębokie, ale oczy czarne ogniste patrzały życiem, błyskały ogniem, ramiona i barki nie ugięły się pod lat brzemieniem, szeroka pierś sklepista oddychała swobodnie… Tylko w wyrazie tej twarzy i oczów było coś tęsknego i gniewnego razem, może wzruszeniem zapalony ogień jakiś niepowszednich dni – bo z nim żyćby długo nie można. Drżał ów olbrzym patrząc na Biskupa, który wpatrując się w niego nawzajem z łagodnością i spokojem nieopuszczającym go nigdy – zdawał się litować.
– Pokój tobie i domowi! Bóg z wami! – rzekł głosem słodkim, a kojącym…
Obejrzał się…
– Po staremu u ciebie, ubożuchno, a po prostu! – dodał.
– Bom ja stary człek, – odparł Mszczuj – stary człek i prosty… nowego ja nie chcę nic – i mądrego a sztucznego, a uchowaj Boże obcego…
Rzekł to gospodarz prawie namiętnie, i nie chcąc dłużej się rozgadywać, pospieszył dorzucić.
– Co wam dać na wieczerzę?
– Piątek, post – rzekł Biskup – a niedawno posiliłem się kromką chleba i wodą. Wodę świeżą rad zawsze piję, macieli też pierog lub chleb, nie odmówię, więcej mi nie wolno nic.
Waligóra włosy potarł… spojrzał na ławy nieokryte i zwróciwszy się ku kątowi, dobył sukna grubego kawał, którym zasłał siedzenie, wskazując je Biskupowi…
– Choć ja jeść nie chcę, to nie przeszkadza – rzekł Iwo, – abyście wy swej postnej wieczerzy podać sobie nie kazali – będę miał tem większą zasługę gdy mi uczyni pokusę, którą zwyciężę…
– Jam już jadł i syt jestem – rzekł Waligóra…
– Siadajże przy mnie, niech na ciebie patrzę, mów, niech cię słucham, tłumacz się, niech cię zrozumiem… Policzno lata, ile ich upłynęło od czasu gdy cię ten giez ukąsił, bo ja tego inaczej nazwać nie mogę – i tyś bez żadnego powodu ze światem zerwał i z rodziną…
Waligóra uśmiechnął się ale tak boleśnie, patrząc na brata i takie mu się wyrwało westchnienie ciężkie z piersi, iż Biskup rękę mu na ramieniu położył, widząc że cierpi…
– Dobrześ, rzekł – bracie, giez mnie ukąsił, giez a rana od tego gza do dziś boli. – Ino choć ty jesteś duchowny i brat nie pytaj mnie jak się on zwał i kędy mi ranę zadał – nie czas mówić… nie czas!
Zerwałem z światem i z rodziną… a! tak – bom tam ja nie miał co robić…
– Bracie! bracie – przerwał Biskup, – jam tu właśnie przybył cię nawracać. – Nie pytam co zabolało choćbym może, za pomocą i łaską Bożą ranę zagoił, lub ból zmniejszył – gwałtu choremu zadawać taki lekarz jak ja nie może… chory doń sam przyjść musi, aby leki były skuteczne. – Tylko mi ciebie żal bracie mój, i tęskno mi po tobie, a ta rodzina którejeś się ty wyrzekł, opuścił ją, potrzebuje ciebie…
Waligóra słysząc to wyprężył żylastą swą ogromną silną prawicę z pięścią ściśniętą i mruknął.
– Ręki wam trzeba… ha! już ona nie ta co dąbczaki z korzeniem rwała z ziemi – nie ta!
– I pięśćby się przydała może, – odparł Biskup, – więcej serce.
– A i ono zamarło i zamarzło! – westchnął Waligóra – co wam już po niem i po mnie.
– Słuchaj, miły mój! – odezwał się Biskup. – Chrystusowi słudzy, jakim ja jestem, gwałtu nikomu nie zadają; ich orężem słowo i miłość, innego nie mają. – Więc słuchaj ty słów moich, które czasem Duch święty i ubożuchnym natchnąć może… Dobrzeć jest w tej pustelni, spokojnie? nie widzisz złości ludzkich, nie potrzebujesz się borykać z niemi. Tobie błogo, ale rzecz mi z sumienia twego, czyś ty stworzony był na to, i ochrzczony dziecięciem społeczności Chrystusowej abyś sobie tylko służył, czy byś dzielił losy braci i ludu twojego?? Powiedz mi? Cóż to jest ten chrzest święty jeżeli nie zaciąg na wiekuiste żołnierstwo, które ucieczkę czyni sromotną?
Król nasz Bolesław tchórzom co mu zbiegali z wojny, słał kądziele i skórki zajęcze! cóż Chrystus pośle wam którzyście z jego szeregów wystąpili?
– Przecież się ja Chrystusa Pana nie zaparłem! – odparł żywo Mszczuj, – przecież