Pan des Grassins podał staremu Grandet tabakę, wziął też szczyptę, strząsnął ziarnka, które padły na wstążeczkę Legii Honorowej w klapie błękitnego surduta, po czym spojrzał na Cruchotów, jak gdyby mówiąc:
– No, niechże który z was to sparuje!
Pani des Grassins zwróciła oczy na błękitne słoje, w których znalazły się bukiety Cruchotów, szukając z udaną naturalnością ich podarków. W tym drażliwym momencie ksiądz Cruchot opuścił towarzystwo, które siadło w krąg przy ogniu i zaczął się przechadzać w głębi sali ze starym Grandet. Gdy tylko dwaj starcy znaleźli się koło okna w pewnym oddaleniu od państwa des Grassins, ksiądz rzekł do ucha skąpca:
– Ci ludzie wyrzucają pieniądze przez okno.
– Co mi to szkodzi, jeżeli wpada do mojej piwnicy – odparł winiarz.
– Gdybyś pan chciał dać złote nożyczki swojej córce, miałbyś na to środki – rzekł ksiądz.
– Ja jej daję coś lepszego niż nożyczki – odparł Grandet.
„Mój bratanek jest ryfa” – myślał ksiądz, spoglądając na prezydenta, którego zjeżone włosy nie dodawały wdzięku ogorzałej fizjognomii. – „Czy nie mógł wymyślić jakiegoś głupstewka, które miałoby pewną wartość?”
– Zagramy sobie z panią, pani Grandet – rzekła pani des Grassins.
– Jesteśmy wszyscy razem, mogemy zrobić dwa stoły…
– Skoro to urodziny Eugenii, zróbcie generalną loteryjkę, dzieci też zagrają.
I stary bednarz, który nie grał nigdy w żadną grę, wskazał córkę i Adolfa.
– No, Nanon, ustaw stoły.
– Pomożemy pannie Nanon – rzekła wesoło pani des Grassins uszczęśliwiona radością, jaką sprawiła Eugenii.
– Nigdy w życiu nie byłam taka szczęśliwa – rzekła posażna jedynaczka. – Nie widziałam czegoś tak pięknego.
– To Adolf przywiózł z Paryża i sam wybrał – szepnęła jej pani des Grassins do ucha.
„Kręć, kręć, przeklęta intrygantko” – powiadał sobie prezydent. – „Spróbujcie tylko mieć jaki proces, nigdy wasza sprawa nie będzie dobra”.
Rejent, siedząc w kącie, patrzył spokojnie na księdza i powiadał sobie:
„Mogą się na głowie postawić, majątek mój, mego brata i mego bratanka wynosi razem milion sto tysięcy. Oni mają co najwyżej pół tego i mają córkę: mogą robić prezenty, jakie zechcą; panna i prezenty, wszystko będzie kiedyś nasze”.
O wpół do dziesiątej ustawiono dwa stoliki. Piękna pani des Grassins zdołała usadowić syna koło Eugenii. Aktorzy tej sceny, pasjonującej, mimo że pospolitej na pozór, opatrzeni w pokratkowane kartki z cyframi i w szklane liczmany, udawali, że słuchają konceptów starego rejenta, który nie przepuścił ani jednego numeru bez jakiegoś dowcipu; ale wszyscy myśleli o milionach starego Grandet. Stary bednarz patrzył z satysfakcją na różowe pióra, na świeżą tualetę pani des Grassins, na marsową głowę bankiera, na Adolfa, prezydenta, rejenta i księdza, i powiadał sobie w duchu:
„Są tutaj dla moich dusiów. Przychodzą się tu nudzić dla mojej córki. He, he, moja córka nie będzie ani dla jednych, ani dla drugich; wszyscy ci ludzie służą mi tylko za wędkę.”
Ta rodzinna zabawa w starym, szarym salonie, licho oświetlonym dwiema świeczkami, te śmiechy, którym towarzyszył kołowrotek Nanon, śmiechy szczere jedynie na ustach Eugenii lub jej matki; te małostki połączone z tak wielkimi interesami; ta młoda dziewczyna, podobna do owych ptaków nieznających swej wysokiej ceny, prześladowana, osaczona znakami przyjaźni, które brała za dobrą monetę – wszystko przydawało tej scenie smutnego komizmu. Czyż to nie jest zresztą scena wszystkich czasów i wszystkich miejsc, ale sprowadzona do swego najprostszego wyrazu?
Twarz Grandeta wyzyskującego fałszywą przyjaźń dwóch rodzin, ciągnącego z niej olbrzymie zyski, górowała nad tym dramatem i oświetlała go. Czyż to nie był jedyny nowoczesny bóg, w którego świat wierzy, Pieniądz w swej wszechpotędze, wyrażony jedną fizjognomią? Szlachetniejsze uczucia grały tam podrzędną rolę; ożywiały trzy czyste serca – Nanon, Eugenii i jej matki. A i to, ileż ciemnoty w ich naiwności! Eugenia i jej matka nie wiedziały nic o majątku Grandeta; szacowały sprawy świata jedynie w świetle swoich bladych pojęć; nie ceniły pieniędzy, ani nie gardziły nimi, nawykłe się bez nich obchodzić. Ich uczucia, poniewierane bez ich wiedzy, ale żywe, sekret ich istnienia, wszystko to robiło z nich ciekawy wyjątek w tym zebraniu ludzi, których życie było czysto materialne. Okropna dola człowieka! Nie ma dla niego szczęścia, które nie płynęłoby z jakiejś niewiedzy.
W chwili gdy pani Grandet wygrała szesnaście su, największą stawkę, o jaką kiedykolwiek grano w tej sali i kiedy Wielka Nanon śmiała się z uciechy, widząc, że jej pani zgarnia tak potężną sumę, rozległ się młotek u bramy, robiąc taki hałas, że kobiety podskoczyły na krzesłach.
– To nie mieszkaniec Saumur tak puka – rzekł rejent.
– Jak można walić w ten sposób – rzekła Nanon. – Czy on chce rozwalić drzwi?
– Cóż to za kaduk? – wykrzyknął Grandet.
Nanon wzięła jedną z dwóch świec i poszła otworzyć razem z panem Grandet.
– Mężu, mężu! – krzyknęła żona, która parta nieokreślonym uczuciem lęku rzuciła się ku drzwiom.
Wszyscy gracze popatrzyli po sobie.
– Może byśmy tam poszli – rzekł pan des Grassins. – To pukanie wydało mi się jakieś złowróżbne.
Pan des Grassins zaledwie przelotnie dostrzegł fizjognomię młodego człowieka, za którym szedł posługacz z biura dyliżansów, niosąc dwie ogromne walizy i wlokąc worki z pościelą. Grandet obrócił się żywo do żony i rzekł:
– Żono, idź do loteryjki. Pozwól mi rozmówić się z panem.
Następnie zatrzasnął żywo drzwi do sali, gdzie podnieceni gracze zajęli z powrotem miejsca, ale już nie grali.
– Czy to ktoś z Saumur? – spytała pani des Grassins męża.
– Nie, to podróżny.
– Może przybywać tylko z Paryża. W istocie – rzekł rejent, wyjmując stary zegarek gruby na dwa palce i podobny do holenderskiego okrętu – jest dziewiąta. Dalibóg, dyliżans paryski nie spóźnia się nigdy.
– Czy to młody człowiek? – spytał ksiądz Cruchot.
– Tak – odparł des Grassins. – Ma toboły, które muszą ważyć co najmniej trzysta kilo.
– Nanon nie wraca – rzekła Eugenia.
– To musi być jakiś krewny państwa – wtrącił prezydent.
– Grajmy – rzekła łagodnie pani Grandet. – Poznałam z głosu, że mąż jest poirytowany, może nie byłby rad, widząc że mówimy o jego sprawach.
– Panno Eugenio – rzekł Adolf do sąsiadki. – To będzie z pewnością wasz kuzyn Grandet, przystojny chłopiec, którego widziałem na balu u Nucingenów.
Adolf nie dokończył, bo matka przystąpiła mu nogę; po czym prosząc