– Pomyślę – odpowiadała pani Grandet, ożywiona uczuciem macierzyńskiej godności.
Stracona wzniosłość! Grandet uważał, że jest bardzo wspaniałomyślny wobec żony. Filozof, który spotka takie Nanon, takie panie Grandet, Eugenie, czy nie ma prawa sądzić, że ironia jest podstawą charakteru Opatrzności?
Po tym obiedzie, w czasie którego pierwszy raz była mowa o małżeństwie Eugenii, Nanon poszła przynieść butelkę nalewki z pokoju pana Grandet i omal nie przewróciła się, wracając.
– Niedorajdo – rzekł jej pan – i ty chcesz upaść tak jak drugie?
– Proszę pana, to ten stopień na schodach się rusza.
– Ona ma rację – rzekła pani Grandet. – Powinieneś go już dawno naprawić. Wczoraj Eugenia o mały włos nie zwichnęła nogi.
– No – rzekł stary Grandet, widząc bladość Nanon. – Skoro to dziś urodziny Eugenii i skoroś o mało nie upadła, wypij kieliszeczek nalewki dla pokrzepienia.
– Dalibóg, zarobiłam na to – rzekła Nanon. – Na moim miejscu niejedna byłaby stłukła butelkę, ale ja prędzej bym sobie złamała rękę, niż bym ją upuściła.
– Biedna Nanon – rzekł Grandet, nalewając jej cassis8.
– Uderzyłaś się? – rzekła Eugenia, patrząc na nią ze współczuciem.
– Nie, zatrzymałam się, zaparłam się w sobie.
– No więc, skoro to urodziny Eugenii, naprawię wam ten schodek. Wy nie umiecie stąpać bokiem, tam gdzie jest jeszcze dobry.
Grandet wziął świecę, zostawił żonę, córkę i służącą bez innego światła prócz kominka rzucającego żywe blaski i poszedł do drewutni, aby przynieść deski, gwoździe i narzędzia.
– Pomóc panu? – zawołała Nanon, słysząc, że pan jej tłucze się na schodach.
– Nie, nie; znam się na tej robocie – odparł eks-bednarz.
W chwili, gdy Grandet sam naprawiał spróchniałe schody i gwizdał co sił, przypominając sobie młode lata, trzej Cruchotowie zapukali do drzwi.
– To pan, panie Cruchot? – spytała Nanon, patrząc przez kratę.
– Tak – odparł prezydent.
Nanon otworzyła drzwi. Blask ognia odbijający się od sklepienia pozwolił trzem panom Cruchot znaleźć wejście do sali.
– Ho, ho, panowie z powinszowaniami – rzekła Nanon, czując zapach kwiatów.
– Darujcie, panowie – krzyknął Grandet, poznając głos przyjaciół. – Zaraz idę. Ja tam nie jestem dumny, sam naprawiam stopień na schodach.
– Prosimy, prosimy, panie Grandet; każdy ma prawo burmistrzować w swoim domu – rzekł sentencjonalnie prezydent, śmiejąc się sam z aluzji, której nikt nie zrozumiał.
Pani Grandet i jej córka wstały. Prezydent, korzystając z ciemni, rzekł do Eugenii:
– Czy pozwoli mi pani, w dniu swego urodzenia, życzyć sobie ciągu lat szczęśliwych i kontynuacji zdrowia, którym się cieszysz?
Wręczył bukiet kwiatów rzadkich w Saumur; następnie, ujmując herytierę za łokcie, ucałował ją z obu stron w szyję z zapałem, który zawstydził Eugenię. Prezydent, który podobny był do wielkiego zardzewiałego gwoździa, myślał, że w ten sposób zdobywa jej serce.
– Niech się pan nie krępuje – rzekł Grandet, wchodząc. – Jaki pan gorący w uroczyste święta, panie prezydencie!
– Z panną Eugenią – odparł ksiądz Cruchot, uzbrojony w swój bukiet – każdy dzień byłby świętem.
Ksiądz pocałował Eugenię w rękę. Co się tyczy rejenta, ten ucałował po prostu dziewczynę w oba policzki i rzekł:
– Czas leci, mościa panno. Co rok dwanaście miesięcy.
Stawiając z powrotem świecę, Grandet, który nigdy nie poniechał konceptu i powtarzał go do sytości, kiedy mu się zdawał zabawny, rzekł:
– Skoro to urodziny Eugenii, zapalmy świeczniki.
Zdjął starannie ramiona kandelabrów, włożył profitki, wziął od Nanon świeczkę owiniętą w papier, osadził ją w otworze, umocował, zapalił i usiadł koło żony, spoglądając kolejno na przyjaciół, na córkę i na dwie świece.
Ksiądz Cruchot, niewielki człeczyna, pulchny i tłusty, z rudą i płaską peruką, z twarzą wesołej starej kobietki, rzekł, wysuwając nogi obute w grube trzewiki ze srebrnymi klamrami:
– Czy państwo des Grassins jeszcze nie byli?
– Jeszcze nie – rzekł stary Grandet.
– Ale mają przyjść? – rzekł stary rejent, krzywiąc twarz podziurkowaną jak durszlak.
– Tak myślę – odparła pani Grandet.
– Winobranie skończone? – zwrócił się do Grandeta prezydent de Bonfons.
– Całkiem – odparł stary winiarz, wstając i przechadzając się po sali, przy czym wydymał pierś ruchem tak pełnym dumy, jak to słowo całkiem.
Przez drzwi korytarza, który prowadził do kuchni, ujrzał Wielką Nanon przy ogniu, gotującą się siąść do kołowrotka, aby się nie mieszać do zabawy.
– Nanon – rzekł, wychylając się na korytarz. – Zgaś ogień i światło i chodź tu do nas. Do kata, wystarczy przecież sali dla nas wszystkich.
– Ale państwo będą mieli gości.
– A cóżeś ty gorszego od nich? I oni są z żebra Adama, jak i ty.
Grandet podszedł do prezydenta i rzekł:
– Czy pan sprzedał swoje wino?
– Dalibóg nie, zachowam je dla siebie. Jeżeli teraz wino jest dobre, za dwa lata będzie jeszcze lepsze. Właściciele, wie pan o tym, przysięgli sobie utrzymać umówioną cenę: w tym roku Belgowie nie dadzą nam rady. Jeżeli odjadą, ano cóż, to wrócą.
– Tak, ale trzymajmy się dobrze – rzekł Grandet tonem, który przejął dreszczem prezydenta.
„Czyżby on pertraktował?” – pomyślał Cruchot.
W tej chwili uderzenie młotka oznajmiło państwa des Grassins, a przybycie ich przerwało rozmowę rozpoczętą między panią Grandet a księdzem.
Pani des Grassins była to kobietka żywa, pulchna, biała i różowa, z tych, które dzięki surowemu życiu prowincji i cnotliwym przyzwyczajeniom zachowały się jeszcze młodo w czterdziestym roku. Są to niby ostatnie jesienne róże, których widok robi przyjemność, ale których płatki mają jakiś chłód, a zapach ulotnił się. Ubierała się dość dobrze, zapisywała mody z Paryża, dawała ton miastu Saumur i urządzała wieczory. Mąż jej, eks-kwatermistrz gwardii cesarskiej, ciężko ranny pod Austerlitz i spensjonowany, zachował mimo swego szacunku dla Grandeta pozór wojskowej otwartości.
– Dobry wieczór, Grandet – rzekł do winiarza, podając mu rękę i przybierając ton wyższości, którym miażdżył zawsze Cruchotów. – Panno Eugenio – rzekł do córki, skłoniwszy się wprzód matce – jest pani zawsze piękna i cnotliwa, nie wiem doprawdy, czego można by pani życzyć.
Następnie wręczył małą szkatułkę, którą niósł jego służący, a która zawierała paproć z Przylądka Dobrej Nadziei, kwiat świeżo przywieziony do Europy i bardzo rzadki.
Pani des Grassins ucałowała czule