Więc moje małe serduszko ściskało się na samo wspomnienie tych nieskończonych obszarów, zalegających między mną i matką!
Pomyślcie tylko! Cóż, że malec „w tym wieku” udaje czasem dojrzałego i rad okazuje, że umie już obejść się bez pieszczot macierzyńskich? Ale kiedy wezmą go za słowo i oderwą z kochającego łona, cierpi gorzko i tem ciężej, im mniej chciałby się do tego przyznać.
Wkońcu nie mogłem tak dłużej wytrzymać, postanowiłem uciec co rychlej ze szkoły i wrócić do matki, do ukochanego domu.
Ale nigdy nie miałem szczęścia, bo trzebaż trafu, że – w ostatniej chwili, – dostąpiłem zaszczytu ściągnięcia na siebie pochwał i uznania wszystkich, całego personelu kollegium, począwszy od dyrektora, a skończywszy na najostatniejszym uczniu, – co oczywiście zmieniło do gruntu warunki i życie w szkole uczyniło bardzo pożądanem i przyjemnem.
A wszystko z powodu wypadku, jakiemu uległem, wywróciwszy – najzupełniej niechcący – koziołka przez okno drugiego piętra do ogrodu.
Oto jak rzecz się miała.
Pewnego wieczora Ned Barton, starszy kolega i kat całej szkoły, wybił mię tak mocno i obdarzył takiem mnóstwem potężnych kułaków, iż upokorzenie owo, przydane do reszty moich zgryzot, przepełniło i tak pełen już kielich dziecinnej goryczy.
Ukryłem pod kołdrą twarz zalaną łzami i tłumiąc łkanie, przysiągłem sobie gorąco, że ranek jutrzejszy zastanie mię w West Inch'u, a conajmniej gdzieś blizko domu.
Wprawdzie sypialnia nasza znajdowała się na drugiem piętrze, słynąłem jednak ze zwinności i nie doznawałem zawrotu głowy na najbardziej niebotycznych drzewach.
Nigdy nie uczuwałem też najmniejszej trwogi, kiedy w West Inch'u spuszczałem się z folwarcznego muru, po sznurze wprawdzie, i mocno nim w pasie owiązany, ale z wysokości pięćdziesięciu trzech stóp od powierzchni ziemi!
Stąd ani mi przez myśl nie przeszło, bym nie potrafił wymknąć się z sypialni i z pod czujnego oka srogiego pana Birtwhistle'a.
Czekałem tylko niecierpliwie, aż ustaną szepty, słowem wszelki ruch w pokoju, co zwiastowałoby zaśnięcie wszystkich.
Kiedy ustały wreszcie najdrobniejsze nawet szmery, a tu i owdzie ozwało się nawet chrapanie i z długiej linii drewnianych łóżek cicho i równo jął dobiegać miarowy oddech śpiących, podniosłem się z posłania bez szelestu, śpiesznie naciągnąłem na siebie ubranie, chwyciłem buty w rękę i powoli, na palcach, skierowałem się ku oknu.
Otworzyłem je cichutko i zagłębiłem wzrok w ciemnawą przestrzeń.
U stóp moich roztaczał się olbrzymi ogród, a tuż koło ręki zwisały wielkie konary rozłożystej gruszy.
Czegóż mógł żądać więcej chłopak lekki i zwinny, jakim ja wtedy byłem, – jedna chwila i zsunę się oto po gruszy, niby po drabinie.
A raz znalazłszy się w sadzie, muszę przeskoczyć tylko mur, pięć stóp wysoki, istna fraszka.
Potem zaś jedynie pozostanie przestrzeń, dzieląca mię od domu ojców.
Ująłem więc silnie zbawczą gałąź, oparłem kolano na innej, trochę grubszej i miałem już wyskoczyć z okna, gdy nagle znieruchomiałem, zastygłem, zmieniłem się w kamień.
U szczytu szkolnego muru ciemniała jakaś twarz nieznana, tak zwrócona, jakby patrzyła tu, – ku mnie.
Dreszcz lodowaty przebiegł moje ciało i zaraz zacząłem drżeć mocno, tak dziwnie przeraziła mię ta twarz blada, o mur oparta, trwająca bez ruchu.
Po chwili księżyc oblał ją martwem, zielonawem światłem i wtedy dojrzałem oczy skrzące się i biegające niespokojnie, kilkakrotnie nawet podniosły się w górę, ale mię nie dostrzegły pod gęstą osłoną liści gruszy, które okrywały mnie, niby firanką.
Potem, gwałtownym ruchem, twarz dźwignęła się wyżej i ukazała długą, obnażoną szyję.
Minęło jeszcze kilka sekund i zaczerniały ramiona, tułów, wreszcie kolana obcego człowieka.
Usiadł teraz na murze, jak na koniu, schylił się i wkrótce, z widocznym wysiłkiem, przyciągnął ku sobie jakiegoś chłopca, mego mniej więcej wzrostu, który dyszał ciężko i łkał cicho, zatykając usta ręką.
Starszy poszturchiwał go ciągle i szeptał coś groźnym głosem, krzywiąc się przytem szkaradnie.
Następnie obaj położyli się na ziemi i jęli pełzać ostrożnie, kryjąc się w trawach, to wychylając znowu.
Wkrótce znikli mi z oczu, ja zaś pozostawałem ciągle w tej samej pozycyi, z jedną nogą na gruszy, a drugą na występie okna, nie śmiejąc się poruszyć, – trochę ze strachu i trochę z obawy zwrócenia ich uwagi, zresztą, – po chwili, – dostrzegłem znowu dwie sylwetki, skradające się jakimś wilczym, złym, kurczowym ruchem, w linię cienia, rzucanego przez gmachy kollegium.
I nagle, tuż pod memi stopami, rozległ się szczęk głuchy czegoś żelaznego, a potem ściszone, przeciągłe dźwięczenie szkła, upadadającego na ziemię.
– Zrobione – szepnął mężczyzna grubym, ochrypłym głosem – właź teraz, a prędko!
– Ależ otwór jest najeżony odłamkami szkła potrzaskanego – broniło się dziecko, całe drżące z trwogi.
Z ust złodzieja wybiegły jakieś gniewne słowa.
– Właź, mówię ci, przeklęty szczeniaku! – zasyczał ze złością – albo…
Nie mogłem dojrzeć co uczynił, tylko prawie jednocześnie przypłynął do mnie stłumiony jęk bólu.
– Idę, już idę – bełkotał niewyraźnie nieszczęśliwy malec.
Nie słuchałem dłużej, bo nagle – zakręciło mi się w głowie…
Pięta zsunęła się z gałęzi…
Krzyknąłem strasznie i całym ciężarem moich dziewięćdziesięciu pięciu funtów spadłem na pochylony grzbiet złodzieja.
Nie wiem, jak się to stało, i dziś nawet nie umiałbym powiedzieć, czy to był wypadek, czy też skoczyłem umyślnie.
Być może, iż zamierzałem właśnie to uczynić, kiedy pośliznęła mi się noga i przypadek rozstrzygnął trudną kwestyę.
Człowiek ów schylał się właśnie i wyciągając długą szyję, pomagał malcowi przedostać się przez zbite okno, kiedym, jak ciężki pocisk, zwalił się na niego, przytłaczając w miejscu, gdzie szyja staje się tak zwaną pacierzową kością.
Wydał tylko rodzaj urywanego, świszczącego krzyku, padł na wznak i potoczył się ciężko, głęboko ryjąc ziemię.
Towarzysz jego dał susa w bok i w mgnieniu oka zniknął poza murem.
Ja zaś usiadłem w trawie i jąłem wrzeszczeć w niebogłosy, usiłując jednocześnie rozcierać prawą swoją nogę, w której uczuwałem ból tak nieznośny, jakby ją kto ściskał w rozpalone do białości kleszcze.
Nic więc dziwnego, że nie upłynęła chwila, kiedy dom w pełnym komplecie, z dyrektorem na czele i stajennym, niosącym latarnię, zbudził się i biegł do sadu.
Tutaj wyjaśniono sprawę w oka mgnieniu.
Jęczącego złodzieja umieszczono na zerwanej okiennicy i zabrano pod silną eskortą.
Mnie zaś poniesiono w tryumfie i złożono troskliwie w specyalnej sypialni, gdzie wkrótce przybył chirurg Purdie, młodszy z dwóch lekarzy, noszących to słynne nazwisko, i umiejętnie złożył moją połamaną goleń.
Potem