A wszyscy wołali, mijając, że sygnał z North Berwick Law cały gorzeje i że alarm rozpoczął się prawdopodobnie od strony edynburskiego Zamku.
Potem śmignęła nieliczna garstka jeźdźców w przeciwnym kierunku, byli to kuryerzy, wysłani do stolicy Szkocyi, wśród nich dojrzałem spokojną twarz syna pewnego szlachcica, za nim jechał master Playton, podszeryf i jeszcze kilku innych w podobnej godności.
Pomiędzy tymi „innymi” wyróżniał się przystojny, tęgi mężczyzna, siedzący na pięknym, dereszowatym rumaku. Przejeżdżał tuż koło muru i zatrzymał się przed naszą furtką, pytając o dokładną drogę.
– Jestem najmocniej przekonany, że to fałszywy alarm – odezwał się nagle pełnym przekonania tonem. – Spokojnie mogłem zostać w domu, ale kiedym już ruszył, nie widzę nic lepszego, jak spożycie śniadania przy pułku.
Spiął ostrogami konia i wkrótce zniknął wśród zielonych, falujących wzgórzy.
– Znam tego człowieka – szepnął student, ruchem głowy wskazując oddalającego się jeźdźca, – to pewien prawnik z Edymburga, układa wspaniałe wiersze. Nazywa się Wattie Scott.
Wprawdzie żaden z nas nie słyszał wtedy jeszcze o takim poecie, niewiele jednak dni minęło, kiedy imię jego stało się rozgłośne w całej Szkocyi.
I nieraz potem wspominaliśmy pięknego jeźdźca, który pytał nas o drogę podczas tej straszliwej nocy.
Nad rankiem przecież ochłonęliśmy trochę na duchu.
Było pochmurno, łąki i pola przesnuła mgła szara i gęsta, czyniło się dojmujące zimno.
Matka wróciła do domu, chcąc zagrzać nam trochę hebraty, a prawie jednocześnie nadjechała bryczka, wioząca doktora Horscroffa z Ayton i jego syna, Jim'a.
Doktór nasunął aż na uszy wysoki kołnierz swego bronzowego płaszcza, twarz miał gniewną i mocno nasępioną i opowiedział na wstępie, że Jim, ujrzawszy sygnały, jeden z pierwszych popędził do Berwick, zabierając ze sobą nowiuteńką dubeltówkę ojca.
Biedny pan Horscroft całą noc strawił na szukaniu syna i teraz prowadził go w charakterze, buntującego się co chwila, więźnia, – błyszcząca lufa fuzyi wychylała się ponętnie z pod siedzenia bryczki…
Mina Jima, piętnastoletniego wyrostka, dla którego miałem zdawna wielkie uwielbienie, gniewniejsza jeszcze była, niźli surowa twarz ojca, brwi ściągnięte, pogardliwie wydęta dolna warga i ręce, niedbale wetknięte w kieszenie, zdawały się trochę wyzywać, trochę urągać władzy rodzicielskiej…
– A wszystko kłamstwo – dodał na zakończenie zirytowany eskulap. – Tamtym ani się śniło lądować, ci głupi Szkoci napróżno tylko zalegli Bogu ducha winne drogi!
Jim nie mógł już tego najwidoczniej słuchać i wydał jakiś głos nieludzki, za co oberwał od ojca przyzwoitego szturchańca.
Uderzenie miało przynajmniej ten skutek, że chłopak zwiesił głowę z pokorą na piersi i siedział już spokojnie, nieczuły i obojętny na wszystko.
Mój ojciec kiwnął tymczasem w zamyśleniu ręką, trochę jakby z żalem, gdyż lubił niezmiernie Jim'a, a potem wróciliśmy do domu, żartując z małego wodza, głównie jednak mrugając zawzięcie oczami, które kleiły się same, teraz, kiedyśmy już wiedzieli, że nie ma niebezpieczeństwa.
A przecież każdy z nas uczuwał coś, niby dreszcz wielkiej radości, tak wielkiej, jakiej doświadczyłem potem raz jeszcze, dwa najwyżej w życiu.
Tutaj zarzuci mi ktoś może, iż wszystko, co mówię, niezupełnie odnosi się do tego, com przedsięwziął opowiedzieć, ale skoro się ma dobrą pamięć, a przytem bardzo mało wprawy, trudno niezmiernie jedną myśl choćby z mózgu przelać na cierpliwy papier, żeby nie pojawiło się dwanaście innych, równie żądnych utrwalenia atramentem.
Zresztą, teraz, kiedy myślę nad tem wszystkiem głębiej, dochodzę do wniosku, że opisane powyżej zdarzenie nie jest tak bardzo obce tym, które opowiem tu wkrótce, gdyż Jim Horscroft miał w skutku owego zajścia tak gwałtowną rozmowę z zapalczywym ojcem, że go niezwłocznie wyprawiono do kollegium w Berwick, a ponieważ mój znowu ojciec oddawna już nosił się z projektem umieszczenia tam mnie także, skorzystał teraz z przypadkowej, pomyślnej okoliczności i wysłał mię z nim razem.
Zanim jednak wspomnę tu cokolwiek o tej szkole, muszę powrócić do punktu, od którego powinien byłem zacząć i oznajmić, kim właściwie jestem, bo mogłoby się zdarzyć, że te własnoręcznie pisane kartki znajdą się nagle wśród ludzi, zamieszkujących zdala od naszego „brzegu” i którzy naprzykład, nigdy nie słyszeli o rodzinie Calder'ów z West Inch'u.
West Inch, prawda jak nazwa brzmi arystokratycznie? A jednak mizerna to posiadłość i dom zwykły, najzwyklejszy.
Spory szmat ziemi, stanowiącej wprawdzie doskonałe pastwisko dla owiec, po którem przecież większą część roku wiatr wyprawia niczem niewstrzymane harce zimny, pełen złowrogich świstów, wiatr północny.
Ciągnie się długim pasem wzdłuż wybrzeża i krawędzi szeroko omywają zielone, słone, fale.
Tylko tyle, ile oszczędny, ciężko pracujący człowiek może wydobyć z niej na cały dach nad głowę i na chleb z masłem w święta, zamiast mało pożywnej melasy.
Mniej więcej w pośrodku owego spłachcia ziemi wznosi się dom z kamienia, pokryty jeszcze łupkiem i od tyłów przyozdobiony zacisznym, dużym gankiem.
Na kamiennym progu widnieje grubo i nieudolnie wykuta data roku 1703-go.
Dom ten od stu lat przeszło należy do naszej rodziny, która, pomimo ubóstwa, cieszy się w okolicy nieskażoną cnotą i niebylejakim wpływem, gdyż tutaj, u nas, większy nieraz szacunek zdobyć może ubogi dzierżawca niż nowoprzybyły, bogatszy, ale nieużyty szlachcic, posiadacz znacznych choćby ziemi.
A domek w West Inch'u szczyci się przytem szczególną własnością.
Kiedyś, mianowicie, kiedyś, inżynierowie i inni jeszcze kompetentni, orzekli, że linia łącząca i rozdzielająca zarazem dwa kraje, biegnie z całą dokładnością przez środek naszego mieszkania, w ten sposób, iż najwspanialszy z pokoi sypialnych przecina niejako na dwoje, na dwie połowy: angielską i szkocką.
Przytem łóżeczko moje zdawien dawna dumne było tym szczegółem, że „głowy” kierowały się ku północnej, „nogi” ku południowej granicy.
Przyjaciele moi utrzymują, że gdyby przypadek umieścił był nieszczęsne łóżko w położeniu akurat przeciwnem, zarost miałbym może jaśniejszy i nie tak czerwony, umysł zaś lotniejszy, nie tyle „uroczysty”.
Na obronę swoją to tylko powiedzieć mogę, iż raz jeden w życiu, kiedy moja ruda, szkocka głowa nie nasuwała mi żadnego sposobu wywinięcia się z niebezpieczeństwa, mocne, wypróbowane nogi Anglika przyszły mi z pomocą i lotem wichru uniosły daleko.
Za to w szkole nieszczęśliwa owa własność stawała się powodem nieskończonych z kolegami zatargów i źródłem niezliczonych przezwisk, – jedni ochrzcili mię przydomkiem „Grogu z wodą”, dla innych byłem „Wielką Brytanią” inni jeszcze nadawali mi miano „Unii Jacka”.
Najgorsze cięgi spadały na mnie wtedy, kiedy pomiędzy małymi Szkotami i Anglikami zachodziła jakaś walna bitwa! Bo pierwsi zasypywali mię gradem kopnięć i szturchańców w nogi, a kułaki i targania drugich najlepiej odczuwały moje uszy.
A potem zarządzano krótkie „zawieszenia” broni i obydwa obozy wybuchały przeciągłym, głośnym śmiechem, jakby osoba moja doprawdy przedstawiała coś niezwykle zabawnego.
Toteż