– Słuchajże, miły plemienniku mój – odezwał się Petrek do młodego – abyś mi się ty ztąd nie ruszył nie bywszy u mnie. Któż wié i ja ci się tu na co zdać mogę! Stary jestem, nie zgrzeszysz poszanowawszy… Dobrze wam życzę – ty mnie, ja tobie mogę być pomocnym…
Spojrzał nań – Jaksie może cudna twarzyczka Błogosławy na myśl przyszła i uradował się wielce, pokłonił wdzięcznie.
– Juścibym wam czołem nie biwszy nie poszedł ztąd – odparł z uszanowaniem. – Znam co komu należy – tego mi i przypominać nie trzeba, miłościwy panie…
I oba z Zułą powiedli go do drzwi, a Jaksa aż do konia. —
Przybył nareszcie i szatny z Komorowa, a Jaksa mógł się przyodziać tak aby na dworze pana Petrka stanął bez zasromania. – Brał wówczas na się każdy do ludzi to co miał najlepszego, aby okazać swą możność. Jaksowie zdawna majętni byli, a skarbiec ich stary obfitował we wszystko, co w te czasy najwyżéj ceniono.
Zbytkiem naówczas była nawet koszula, bo ją nie wszyscy nosili; cienka, lniana szata spodnia, któréj nić kobiece ręce przędły a niewieście oko na blechu jéj strzegło. Szyto téż wzorzysto owe lniane gzło około rękawów i kołnierzy i na codzień go nie kładziono.
Szła po niém suknia krótka do kolan, z rękawy spuścistemi, rozprutemi, długiemi do ziemi, z pod których albo gzło wyglądało, lub drugi rękaw obcisły, klapą na przodzie część ręki do palców okrywający. Suknia ta z przywożonéj z nad Renu tkaniny wełnianéj szyta i bramowana złotem lub purpurą, przepasana bywała pasem ze skóry lub kruszcu sztucznie uplecionego. U pasa wisiał nożyk mały, gdy większy miecz za panem zwykle strojne nosiło pacholę. Na szyję szedł łańcuch złoty, im cięższy tém bardziéj pański, często z klejnotem wyrażającym fantastyczne zwierzę jakie, albo pieniądzem złotym. Na nogi już spiczasto zakończone buty kładziono, których długie nosy blaszkami złoconemi były przyozdobione… Na wierzch zarzuciwszy płaszcz, a na długie, na ramiona spuszczone włosy włożywszy czapeczkę z pióropuszem, mogło młode panię, zręcznéj postawy, cale okazale wystąpić. —
Takim właśnie strojnym chłopakiem, do niepoznania zmienionym, ukazał się stryjowi Jaksa, gdy go szatny przyodział.
Biskup uradował mu się wielce, tak mu było do twarzy. – Nie miał się go powstydzić prowadząc z sobą.
Przypatrywał mu się, oglądając go ze wszech stron, z pociechą wielką i w głowę pocałował.
Sam téż wybierając się do pana Petrka, suknię biskupa wdział dostatnią, łańcuch z krzyżem na szyję, ogromny pierścień biskupi na palec i czapeczkę na głowę futerkiem okładaną, ale mu w tém wszystkiém tak było jakby tylko co z siebie zbroję i kaftan rycerski zrzucił – krwi téj wojaczéj suknia duchowna nie mogła do spokoju ukołysać, a gdy potém na koń siadł, wyglądał więcéj na wodza prowadzącego do boju niż na pasterza niosącego błogosławieństwa pokoju.
Dosyć liczny dwór strojny za Biskupem i Jaksą podążał, i Markowi bowiem matka ludzi jego przysłała, aby samopas nie szedł, bo samemu wstyd było się ukazać na dworze.
Gdy do dworca pod Sobótką przybyli, Jaksa który wiele słyszał o bogactwach i mocy Petrka, zdziwił się trochę mieszkanie jego zobaczywszy. Z powierzchowności domostwo cale wspaniałém nie było. Na dosyć obszernéj parkanami dokoła obwiedzionéj przestrzeni porozrzucane stały szopy, składy, schronienia dla czeladzi i służby, skarbce, stajnie, bo się Petrek w koniach kochał, psiarnie, bo gromady psów trzymał, sokolarnie, bo i ptastwa miał siła. Dla siebie i rodziny dworu jeszcze takiego był nie wzniósł jak na wielkiego pana przystało. Gdy się temu dziwiono i pytano o przyczynę, powiadał że naprzód Bogu domy stawić musi, a potém dopiero pomyśli o sobie. Powiadano iż ślub był uczynił taki, że w każdéj majętności swéj kościół z kamienia zbuduje; a że ich miał po wszystkich ziemiach bardzo wiele, nie dziw że ich siedemdziesiąt i siedem potém liczono, choć ich pewnie tyle nie było.
Dwór pana Petrkowy cały prawie był drewniany, okrom małéj części, w któréj się skarby droższe zachowywały. Widać było że go budowano i dobudowywano. Więc jedna część wyżéj się podnosiła nad drugą, na jednéj dach był spiczasty, u drugiéj płaski, kryty dranicami, słomą i cegłami. Ganków i przejść pod słupami wszędzie siła widać było dokoła, to z surowego drzewa, to na czerwono i pstro pomalowanych, wedle prastarego obyczaju słowiańskiego. Wszędzie po pod ścianami ciągnęły się niższe i wyższe podsienia, gdzieniegdzie tak szerokie, iż czasu lata pod niemi wygodnie stoły można było umieścić. Nigdzie na zewnątrz nie wydawała się owa sławiona, wielka zamożność p. Petrka, chyba tém że po podwórcach konie pod nakryciami bogatemi wodzono i wozy stały obciągane suknem szkarłatném, kute mosiądzem jasnym i ludzi się snuły kupy lepiéj postrojonych od samego pana.
Gdy Biskup z Jaksą ukazali się we wrotach, a odźwierny znak dał ku dworowi, wnet we drzwiach ujrzeli wychodzącą panią Petrkowę i syna jéj, młodziana pięknego wzrostu, do matki i siostry podobnego. Córka Błogosława, któréj oczyma szukał Jaksa, na spotkanie nie wyszła. Oprócz nich i samego Palatyna, tuż za nim ukazał się czarno zarosły mąż, silny, z twarzą dumną i ufność w sobie wyrażającą, trzymający się w boki, strojny, obwieszony złotemi łańcuchy, przy sporym mieczu u boku. Wziąłby go nieznający obu za Palatyna samego, tak Petrek niepoczesnie przy nim wyglądał.
Był to, jak Biskup Jaksie oznajmił Rogier sędzia Wrocławski, druh wielki i najlepszy sługa Petrka, prawa ręka jego, mąż wielkiego męztwa i ducha.
Sam Palatyn, jak naówczas gdy na dwór Biskupi przybywał, odziany był niewykwintnie. Suknię miał na sobie wynoszoną, ladajaką, ani nawet łańcucha na szyi, a na nogach proste skórznie od łowów.
Wiedziano, że stroju i wystawności dla siebie nie lubił, a najmiléj mu było chadzać w wygodnéj codziennéj odzieży, w któréj się mógł swobodnie poruszać, jako chciał. Włos téż miał rozczochrany jak pierwszą razą.
Biskup zobaczywszy wychodzących przeciwko sobie, zdala począł błogosławić, palce złożywszy wedle zwyczaju. Wszyscy skłonili głowy.
W téj chwili wyszedł téż ze drzwi, nieodstępny tu prawie Opat Anzelmus, którego Jaksa widział już odprawującego w kościółku mszę świętą. Ten wspaniałéj postawy, pięknéj i szlachetnéj twarzy spokojnéj mąż, zdala przyzostał i ostatni Biskupa przyklęknięciem powitał. Ks. Janik na ramiona mu ręce położywszy ucałował go jak brata.
Gdy Opat z Biskupem obok siebie stanęli, można było dostrzedz wielką różnicę charakteru obu duchownych; O. Anzelm był poważnym kapłanem, ks. Janik bojującym kościoła zapaśnikiem.
Przodem kroczył do wnętrza domu ks. Janik, do téj części, która dla przyjmowania gości była przeznaczona. Różniła się ona wielce od drugiéj, w któréj sam Petrek zamieszkiwał. O ile pierwsza była wspaniałą, o tyle druga do zbytku prostą i niemal opuszczoną. W sypialni, w izbach przytykających, które sobie Petrek zbudował, nie było nic krom ław i stołów od siekiery wyciosanych. A że psy myśliwskie wstęp tu miały, zdarzała się często i słoma pod stołami i barłóg przez nie wyleżany. Wśród tych ścian drewnianych nie obleczonych niczém, na podłodze z prostych dylów, na dębowych ławach, Petrek sobie lubował, a mawiał, że mu tu najlepiéj i najmiléj było. Dla gości wszakże, w tym domu niepozornym, komnaty były prawie królewskie, bo i pani Petrkowa w zbytku i okazałości wielce się lubowała, pochodzenia swego kniaziowskiego nie mogąc zapomnieć. Znać to było z każdego ruchu niewiasty nie wiele mówiącéj, lecz nakazującéj poszanowanie obejściem się swém i dumnéj.
Izby te gościnne, choć nizkie, przestronne były i wspaniałe, drogi w nich suknem słane, na ścianach zbroje, obrazy, przy drzwiach naczynia do wody złociste, tarcze