STANISŁAWOWI DUNINOWI
z lat lepszych Towarzyszowi miłemu
przesyła
Tom I
I
Zmierzch był dnia jesiennego, a takiéj jak ta jesieni ludzie najstarsi nie pamiętali. Przyszła ona jakoby Boże błogosławieństwo, aby biedne ludziska z pola, co gdzie jeszcze na niém było pochwycili do brogów i stogów, a ozime polka obsiać mogli wczas, i do weselisk, zawsze porą jesienną obchodzonych, przy pełnych stodołach, – przysposobili się bez troski.
Dziesiątnicy duchowni już byli wszędzie powytykali, co gdzie kościołom należało i zdali na wierne ręce, wybranym do przechowania kmieciom, dopóki by się to nie sprzedało. Poczynały się po lasach łowy gorące, aż się puszcze rozlegały, bo o wojnie jakoś pod ten czas słychać nie było. I lud boży oddychał.
To téż jadący polem, lasem podróżny, na zaraniu, wieczorami choć ptactwa świergocącego i przyśpiewującego nie posłyszał, bo to było umilkło jedno a drugie za morza poodlatywało, ludzkie śpiewy wesoło chwytał uchem i serce mu się od nich radowało.
Około chat na rucianych ogródkach śpiewały dziéwki, około stawów wyciągając z wody len i konopie śpiewały niewiasty, koło stad na wypasach zawodzili pastuszkowie, a kędy kościół stał wieczorem otwarty i z niego słychać było nuconą chwałę Bożą.
U gościńca do Wrocławia wiodącego, w gęstym lesie na skraju stała gospoda, bo to szlak był, którym do miasta na targowice dużo ludzi ciągnęło, nietylko ze Szlązka i z Polski, ale i z kupią z obcych ziem, którą pod owe czasy mieniano na inną albo ją i za kruszec sprzedawano. Zbiegały się w Wrocławiu drogi ze wschodu i zachodu, jechali tędy kupcy od Rusi z greckiemi wyroby i ruskim towarem, przyjeżdżali niemce od Sasów i od Franków, czasem Szwaby, ba i dalsi.
Ale onego dnia w gospodzie jakoś pusto było, i Mikuł gospodarz, żona jego Samicha, a czeladź ich nic do czynienia nie mieli.
Budowa była drewniana, duża jak szopa, z przedsieniami na słupach dokoła ją obiegającemi, aby się gdzie lud czasu słońca gorejącego i niepogody miał schronić, nie dusząc w izbie, choć izba téż była przestronna, w ławy dokoła przybrana, w pośrodku ognisko z kamieni czysto mająca wyłożone. Po nad niém dziura, w wyżkach i dachu, klapą zamykana, przez komin z chrustu pleciony, gliną wylepiony, dym się nad dach dobywał.
Naokół ogniska, w którém się teraz ledwie węgli ostatki tliły, leżały kłody i kamienie, aby czasu zimy ludzie bliżéj ciepła przysiąść się mogli. Był z jednéj strony i stół duży, a na nim jeszcze próżne kubki drewniane i gliniany dzban stał od piwa, a w rogu obyczajem powszednim chleba bułka i nóż przy niéj, na ręczniku.
Cicho było w gospodzie, jak to gdy się ludziom na sen i spoczynek zbiéra, tylko w szopie obok do izby przytykającéj, ścianą z dylów od niéj przedzielonéj, beczały owce gospodarskie czarne i bure, prychały krowy i koni para rżeniem się do wieczornéj paszy odzywała.
Co się najadło wprzód i napiło, przed spoczynkiem po swojemu mrucząc Pana Boga chwaliło.
Mikuł stary człek, przygarbiony, w grubéj, szaréj bieliźnie jednéj, i chodakach skórzanych sznurami do nóg poprzytwierdzanych, na ławie siedział u okna odsuniętego i czegoś postękiwał, powzdychiwał, zadumywał się oburącz głowę podłysiałą podparłszy i brodę rozczochraną, krótką zadarłszy do góry.
Z rękami na piersiach założonemi, daléj nieco siedziała otyła, stara Samicha, żona jego, kądziel jeszcze trzymając pod sobą, a wrzeciono już w nią zatknąwszy; bo jéj w kącie zmierzchło i ręce od snucia nici drżały. Z czeladzi dwoje przed gospodą leżało brzuchami na ziemi, głowy na rękach oparłszy, trawę skubiąc z próżnowania i gryząc ją bez myśli, a pomrukując lada co.
To się tam który rozśmiał, który zdrzémał, to jeden drugiego ręką sięgnął a po drużbie dał kułaka. Nie było bo co robić.
W izbie na ławie nizkiéj jednym jeden drzémał sobie stary dziad z gęślą na plecach, siwowłosy, spoczywając téż, ale z nałogu, gdy się przebudzał, coś sobie podśpiewywał i sen mu z ust powoli pieśń zdejmował. I słychać było zamiast niéj chrapanie, a potém przyśpiewkę znowu i sen wtóry.
Znać tu starowina znanym był, bo na niego nikt nie patrzał, i nie było mu pilno ani do snu, ani do pieśni, ani w drogę. Są bo takie chwile na człowieka, że mu się nie chce niczego, nawet życia. Ciemniało już i kury wszystkie z pod gospody poszły spać na poddasze, mieszcząc się na grzędach.
Wśród tego milczenia, gdy i las nawet zdrzémnąwszy się nie szumiał, hen, zdala coś zatętniało. Mikuł zaraz głowę podniósł i ucha nastawił. Samicha się jakby przebudziła i kądziel postawiwszy wstała przeciągając się, dziad téż przetarłszy oczy coś głośniéj płaczliwym głosem zanucił.
Czeladź co na darni leżała podniosła się nasłuchując, wstawać czy nie, gdy z krzaków dwa duże, piękne psy łowcze się wyrwały i nosami po ziemi tropiąc poczęły biegać, dopieroż ludzi postrzegłszy naszczekiwać, i stanęły.
Za niemi z gąszczy, w któréj zaszeleściało i zachrząszczało, jakby zwierz się z niéj dobywał duży, wysunął się jeździec i stanął. Trudno go było poznać co za jeden był, bo odzież na sobie miał niepoczesną, ale pod nim koń krępy, gruby, mocny, zażywny szedł, jakby pański.
Na nim rząd prosty, skórzany wdziany był i siedzenie niewykwintne. Człek na plecach łuk i kołczan miał prosty, a u nogi przytwierdzone toporek i oszczep.
Wydobywszy się na gościniec, począł się tu i owdzie rozpatrywać mocno, wprzód, w tył, niby się dziwując, że tu stał, niby nie wierząc oczom własnym.
– Sam tu! – zawołał ku czeladzi. – Co to za państwo? jaka to droga? kogo wy tu słuchacie? czyj las? hę?
Posłyszawszy pytanie, nim się parobcy zebrali odpowiedzieć na nie, sam Mikuł wyszedł z pokłonem, przypatrując się pytającemu. Człek był zasię młody, ogorzały, bujnego wzrostu, silny, pięknéj twarzy, z pańska wyglądający, choć odzież pana nie wydawała. Mikuł, który pochwycił pytanie, począł przybliżając się ku jeźdzcowi, odpowiadać powoli, choć więcéj patrzał niż mówił.
– Czyż to Wasza Miłość tak z dala, że o nas nie wiecie?
– A z dala i dużom puszczami pobłądził, dni już trzy się po nich rozbijając. Odbiłem się od swoich, oman jakiś czy co po bezdrożach mnie wodził.
– Ziemia to pana Petrka Włodkowego – rzekł Mikuł – coście pewnie o nim słyszeli, bo o nim na wsze strony szeroko głośno. Pan mocny jest, a teraz gospoda i ziemia siucha do klasztoru, któremu jest nadana, do czarnych mnichów. Karczma ich i szynk ich, i ja téż siedzę z ich ręki od księdza opata.
Do Wrocławia ztąd niewielki kawał drogi.
Splunął jakby z gniewu podróżny, słuchając, a potém się zaraz przeżegnał.
– A to diabeł chyba mnie kędyś tak daleko zaciągnął. – Gdzie u licha! Pod Wrocław!
I ruszał ramiony a potrząsał sobą. W tém na gościńcu z dala turkotać zaczęło. Mikuł zamilkł wyglądając ku lasowi i ku polom na przemiany. Od strony Wrocławia wóz się toczył i huczało, gdy szedł po twardém. Siedział na nim człek jeden powożąc się, drugi wyrostek przyczepiony był u drążka. Dwa konie ciągnęły wozisko, a trzy za niém biegły, wszystkie jakby pomęczone bardzo, głowy zwieszały i wlokły się, ten podkuliwając, drugi ledwie ciągnąc nogi.
Gospodarz na wozie, na garści słomy siedzący w czapce dużéj, z opończą narzuconą na ramiona, średniego wieku, twarzy zasępionéj, za pasem siekierkę miał, przez plecy torbę skórzaną.
– A wiu! a wiu! – popędzał konie, aż pod gospodę podjechawszy, stanął.
Odwrócił się do Mikuły.
– Witaj ojcze Tymochu! – odezwał się gospodarz, zwracając ku niemu.
– Bóg zapłać, jestem żyw, jak widzicie – a i to szczęście, – odparł Tymoch. – Z