– Jakeś mi miły, Petrku mój – potwierdził Biskup.
Usiadł gość z oczów nie spuszczając Jaksy.
Zwrócił się wnet cały ku niemu, i jął badać o życie, o podróże, o naukę, o to co lubił i co mu miłém było. Uwziął się nań aby pytać, ale z Jaksą niełatwa była sprawa, bo, choć zrazu nieśmiały, gdy się raz przemógł, każdemu dotrzymał kroku. Petrek go swą szorstką, napastliwą mową nie zmięszał wcale.
Wśród tego badania, Zuła postarał się o wino i kubki, rozsiadł się Palatyn, poczęto prawić o różnych rzeczach; szeroko i długo. W ostatku gdy pocichu coś Petrek Biskupowi szeptać zaczął, Zuła z Jaksą z izby się wysunęli.
Powstał z siedzenia Palatyn i przybliżył się do ks. Janika.
– Nie darmom się ja – rzekł, – do drzwi Miłości Waszéj tak dobijał, mówić chciałem z nim i potrzebowałem – radzić się. Z Krakowa coraz gorsze wieści dochodzą. —
– Co zaś! – odezwał się Biskup.
– Władysław pan nasz, nie winię go, do zbytku pono dobry i miękki człek jest, a Agnieszka niewiasta chytra i dumna. Na złe go ona prowadzi, grożą nam niepokoje.
– Władysław nie będzie się ważył ich wszczynać – odparł Biskup.
– Niewiasta go zmoże, – mówił Petrek. – Swą krwią cesarską dumna jest nad miarę, mało jéj księżną na jednym grodzie być, królową pragnie. Ile razy nasi Piastowie niemki brali, zawsze nam z niemi wojny przychodziły i klęski. Bodaj i teraz tak będzie. —
Niemcy, ulubieńce księżnéj, biją jéj w uszy, że siedząc na Krakowie panować powinna nad wszystkiemi ziemiami, że braci Władysław powinien precz wygnać, posiąść wszystko, tak jak Mieszek i Chrobry…
Władysław dobry jest, ale najlepszego niewiasta zła uczyni chciwym i dumą napoi, gdy dzień w dzień jedno mu śpiewać będzie. – Poleje się krew, nie czyja tylko nasza!
Biskup westchnął.
– Bogdajbyście nie byli prorokiem.
– Nie daj Boże krew przepowiadać, – ciągnął Petrek, – za łaską Bożą, ja i drudzy nie dopuściemy może do jéj rozlewu. Nieboszczyk król zwierzył mi wolę swoją – w imieniu ojca odzywać się będę. – Słowa nie poskąpię, męztwa mi nie zbraknie.
– A pani Agnieszka? – wtrącił biskup.
– Będzie musiała zmilczéć – mówił Palatyn. – Jeśli jéj tu ziemi mało, kraju mało, niech jedzie nad Niemcami królować. My jéj tu z jéj zausznikami wichrzyć nie damy.
Odezwał się dziad Herman w tym wnuku, – mówił daléj, – téż samą dobroć ma, pobożność i uległość dla niewiasty – ale królowéj miłośnik Dobek Niemiec, nie dorósł Sieciecha! – Niech sobie króla przy jejmości wyręcza, nie nasza to rzecz, ale wara palce wtykać w rządy nasze!! wara!
Mówiąc to powstał Palatyn i chodził żywo, a coraz większa jawnie gorączka go opanowywała.
– Z Płocka, z Gniezna, z Sandomierza ślą do mnie donosząc o coraz gorszych poszlakach. Że już do Krakowa ściągają lud, że spiski się na młodszych książąt kryjome czynią.
Radzić trzeba, pilno radzić trzeba!
– Wy sami chyba po temu siłę mieć będziecie – rzekł ks. Janik – wy, albo brat mój, biskup krakowski, jeżeli was posłuchają. – Jam do tego niezdolny i mnie ks. Władysław nie usłucha.
– Nas wszystkich razem, usłuchać musi! – zawołał Petrek. – Posłuszny mu jestem jako panu alem wprzódy ojcu jego, miłościwemu memu przysięgał, że czuwać będę aby się wola jego spełniła. Gdy przeciwko niéj najmniejszą rzecz uczynią, stanę chociażby sam na wszystkich. —
Nachmurzył czoło Palatyn.
– Ukaże się najmniejszy znak jeszcze, – mówił daléj żywiéj coraz, – a poznam że się chce porwać na braci, do Krakowa pojadę prawdę mu rzucę w oczy.
– Petrku mój miły – westchnął Biskup głos zniżając i ton przybierając łagodny wielce – w paszczę smoka i niewiasty dobrowolnie się rzucać bezbronnemu nierozumem by było. Jeżeli Agnieszka tak złą jest, jeżeli już księcia, dwór i wszystkich tam zdołała sobie pozyskać – wszak ci was łatwo zgubić mogą.
Na całe gardło rozśmiał się Petrek i stanął hardo patrząc Biskupowi w oczy.
– Mnie zgubić? oni? Na mnie by się mieli porwać? Nie! Władysław nadto jeszcze pamięć rodzica szanuje, a wié że ja nie moją wolę a nieboszczyka rozkaz pełnię. – Nie będą śmieli tknąć mnie, ani on, ani ta niemiecka wiedźma, któréj się nie boję, ani jéj słudzy, któremi gardzę jak plugawstwem.
– Patrz abyś nadto śmiałym i ufnym w sobie nie był – wtrącił biskup.
– Dla strachu ja się nie cofnę – zawołał Petrek – rychléjby mnie groza znęciła ku sobie.
– Radźcie się ludzi!
– Sumienia się naprzód radzę – odparł Palatyn, – ono starczy, a i ludzie mi nie naganią tego co uczynię.
Biskup popatrzał nań, a jako sam srogim nie był, tak i drugich rad hamując, począł zwolna rozjątrzonego uśmierzać.
– Co ci ludzie do uszów przynoszą – rzekł, – plotki być mogą. Ile wiem, poszlaków dotąd znacznych niema. Władysław w swéj dzielnicy siedzi spokojnie, do braterskich spraw się nie mięsza. Czekaj przynajmniéj aż jawnie wystąpi i będzie za co go strofować. —
– Może być po niewczasie – odparł Petrek. – Gdy wojska ściągną, gdy Żupanów po grodach sobie zjednają, a Agnieszka żagiew rzuci i książę za nią pójdzie, późno będzie wołać że – gore.
– Miły mój! – przerwał Biskup, – tyś gorący, strzeż się, byś na pożar nie wołał, gdy go niema.
– Gorący! a tak – potwierdził Petrek. – Byłem nim i będę pókim żyw. Tylko gorącością się coś czyni, chłodem i małodusznością chyba nic. Wy ojcze dobrzy jesteście, miłujecie pokój, jam zły i miłuję wojnę.
Uderzył się w piersi.
– Boże bądź miłościw grzesznéj duszy mojéj.
Napił się z kubka Palatyn i po izbie obejrzał.
– A bratanek wasz! – zagadnął – cóż myśli? Czy nie na dwór pański? Młody jest, rycersko wygląda, woli za piecem gnuśnieć!
Czy go matka chce przyszytym trzymać do spódnicy?
– Nic nie wiem – odpowiedział Biskup zwolna. – Ja go jeszcze tak jak nie znam. Od dziecka go po raz pierwszy widzę, ale cieszę się nim. Młodzian raźny, roztropny, gnuśnieć by mu szkoda. – Nie może służyć inaczéj tylko rycersko albo duchownym, a do tego nie zdaje się powołany.
– Służyć! – żywo podchwycił Petrek – komu? gdzie? My już rycerstwo nasze pogrzebliśmy z Krzywoustym. Żaden z synów nie ma jego ducha. Gdyby go miał Władysław, toć Ruś stoi przed nami, toć Pomorze nie zwojowane, toćby na Sasach i Niemcach swoje ziemie odbijać potrzeba – a księciu nie to w głowie, tylko braciom ojcowiznę wydzierać! Komuż będzie służyć i z kim iść! – wołał ramionami ruszając. – Młodzież się u nas pomarnuje. Za Krzywousta Sulisławy, Wojsławy, Skarbimierze z ziemi rosły, a dziś. – Dobki co się babom wdzięczą i przez baby zwady sieją, aby się im téż co z tego upiekło! Ot na co zeszliśmy, ot na co!
– Ale bratankowi ja nie dam zmarnieć