Była to jesień. Panicze zbierali się zaledwie – jeden z dóbr, drugi z wyścigów w Baden, trzeci z morskich kąpieli, inny z ferii parlamentu. Więc i rozmowa skakała z przedmiotu na przedmiot: wyścigowce, psy, ostatnia komedia, modna śpiewka, anegdota zakulisowa, scenka miłosna z podróży, trente et quarante81, głośna sprawa kryminalna. Każdy dorzucił słowo, dwuznacznik, żart; kielichy krążyły gęsto, po deserze zapalono cygara i papierosy. Michel von Schöneich, rozparty w rogu stołu, kręcąc wąsiki i uśmiechając się z dyskretną ironią, studiował kolegów przez szkła swych impertynenckich binokli. Przy uczcie grał zawsze rolę tureckiego pieprzu. Nazywano go nawet „Papryką”. Tego dnia był wyjątkowo lakoniczny – co zwróciło uwagę Herberta, który koncepty młodego dyplomaty zbierał starannie i nazajutrz produkował za własne.
Schöneich wiedział o tym i każdy swój żart zaczynał od słowa: „Herbert mówił…”, zwiększając jeszcze owym wstępem wesołość towarzystwa.
Herbert siedział naprzeciw, a obok niego średnich lat mężczyzna w marynarskim mundurze.
Był to szczęśliwy małżonek hrabiny Aurory Carolath, przybyły na krótki urlop z archipelagu Ladronów.
Małżeńska wizyta udała się niefortunnie. Żona dotąd bawiła w Biarritz: admiralski list i codzienne depesze nie robiły na niej żadnego wrażenia. Nie raczyła nawet odpisać.
Owych dwóch naprzeciw siebie oglądał Schöneich z miną amatora inwentarza. Nosili niezawodnie w jego myśli zoologiczne określenie.
– Czy ci braknie konceptu, Michel? – zagadnął ktoś z boku.
– Słucham, czy nie posłyszę wieści o Wentzlu. Przecie go ktoś z was musiał spotkać.
– Nie było go w Baden. Konie jego wzięły tam trzy nagrody.
– Zapraszałem go na polowanie… Żadnej odpowiedzi.
– Nie spotkałem go w Ostendzie.
Podniósł się chór głosów.
– Szczególne! Poleciał chyba na księżyc, bo i w domu panna Dorota go opłakuje.
– Jesteśmy obydwaj poszkodowani, panie baronie – wtrącił markotnie admirał. – Pan szuka przyjaciela, a ja się nie mogę żony doczekać…
„Uhm… te obie zguby pewnie się znalazły” – pomyślał Schöneich.
– To jednak osobliwość! – zawołał Herbert. – Przez cztery miesiące Wentzel nie zrobił głośnej awantury. Ani jednego pojedynku.
– Nikt go nie zaczepił z polskiej strony jak ja! – zaśmiał się Wilhelm Wertheim.
– Może się ożenił i święci miodowy miesiąc.
– To ostatnie nadzwyczaj prawdopodobne! – potwierdził szyderczo Schöneich.
Wszyscy wybuchnęli homerycznym śmiechem82.
– Może umarł?
– Pewnie pojechał do Konstantynopola!
– A może go pan, hrabio, spotkał na Ladronach?
Robiono coraz dziwaczniejsze przypuszczenia.
– A ja wiem, co się z nim stało! – ozwał się Herbert wydymając się jak paw.
– No, no, że też ty coś wiesz nowego! – szydził Schöneich.
– Przegrał zakład ze mną. Wstydzi się pokazać i żałuje „Scherza”.
– Jaki zakład?
– O piękną damę, kiedyś w teatrze.
– Aha, na wiosnę… Ta w opalach! Wiemy, wiemy. Znalazłeś ją? Słuchamy!
Herbert uśmiechnął się triumfująco. Wypił kieliszek wina, rozparł się jak basza i odchrząknął do narracji. Schöneich odchrząknął także.
– Było to w Ems…
W tej chwili za drzwiami rozległo się szastanie lokajów i głos rozkazujący.
– To dobrze. Otwieraj!
Herbert zamilkł. Na progu stał Wentzel Croy-Dülmen we własnej osobie.
– Prosit83 – Mahlzeit84! – powitał wesoło.
– Aaaa! – rozległo się na wszystkie tony.
Porwano się gromadnie z powitaniem. Dobry kwadrans krzyżowały się wykrzykniki, pytania, śmiechy, koncepty; potem usadowiono ulubieńca na honorowym miejscu i zaczął się formalny szturm ciekawości.
Schöneich rzucił binokle, oparł łokcie na stole, oglądał przyjaciela od stóp do głowy; sam nie badał, ale słuchał, obserwował, kiedy Wentzel kłamał czy prawdę mówił. Podrzucał co chwila nieznacznie jakiś dowcip.
Admirał pierwszy przyszedł do słowa.
– Czy nie spotkał pan przypadkiem mojej żony? – zagadnął naiwnie.
– I owszem. Miałem przyjemność podróżowania jednym pociągiem – odparł spokojnie.
– Czyż tylko jednym pociągiem? – zamruczał Schöneich.
– Jak to! Kiedyż pan wrócił?
– Przed godziną. Ledwiem się przebrał i rozmówił ze Sperlingiem, i oto jestem.
– Więc Aurora już jest?
– Jest i czeka na pana niecierpliwie.
– Uhm, niezawodnie! – burczał gdzieś w pobliżu niemiłosierny dowcipniś.
Admirał rzucił cygaro na obrus, zapomniał rękawiczek, nie wziął reszty z pieniędzy i wyleciał, ubierając się na schodach.
Za nim pogonił grad dowcipów.
– Pośpiech wart szczęśliwych rezultatów. Fregata zawija do portu w archipelagu Wysp Złodziejskich, po hiszpańsku Ladrony! – objaśniał serio baron.
Wentzel z miną niewiniątka spożywał obiad. Opadnięto go znowu na wyścigi.
– Coś porabiał tyle czasu? Można było podbić Europę!
– Objechać kraj cały! Napisać strategiczne dzieło!
– Posądzają, żeś się ożenił, żeś się sturczył, żeś umarł nawet!
– Lidia lada dzień…
– Co lada dzień? – przerwał niespokojnie.
– Lada dzień wypowie ci służbę. Urlop jej się sprzykrzył! – krzyczał Herbert.
– Czemuś nie przyjechał na polowanie?
– Znalazłem dziś zaproszenie na biurku.
– Gdzież ciebie szatan nosił?
Wentzel zaspokoił głód i pragnienie – zabrał głos.
– Byłem, koledzy, w srogich opałach. O mało mnie nie ożeniono.
– A to gdzie?
– Nad Renem.
– Pewno z Emilią Koop! – zawołał Schöneich.
– Naturalnie. Czy ciebie ciotka wtajemniczyła?
– Jakżeś się obronił?
– Uciekłem i schowałem się we Francji.
– Aha, żeglowałeś po admiralskim morzu!
– Broń Boże! Studiowałem naszych sąsiadów.
– Kierujesz