Nagle zbliżył się do nich stary kapłan: zamienił kilka słów z Hiramem i, złożywszy niski ukłon księciu, rzekł:
– Racz, panie, udać się ze mną.
– I niech bogowie czuwają nad waszą dostojnością – dorzucił Hiram, zostawiając ich.
Ramzes poszedł za kapłanem. Nieco z boku świątyni, między największym gąszczem, stała kamienna ławka, a może o sto kroków od niej niewielki pałacyk, pod którym rozlegały się śpiewy.
– Tam modlą się? – zapytał książę.
– Nie!… – odparł kapłan, nie ukrywając niechęci. – To zbierają się wielbiciele Kamy, naszej kapłanki, pilnującej ognia przed ołtarzem Astoreth.
– Któregoż ona dziś przyjmie?
– Żadnego, nigdy!… – odparł zgorszony przewodnik. – Gdyby kapłanka od ognia nie dotrzymała ślubu czystości, musiałaby umrzeć.
– Okrutne prawo! – rzekł książę.
– Racz, panie, zaczekać na tej ławce – odezwał się zimno kapłan fenicki. – A gdy usłyszysz trzy uderzenia w spiżowe blachy, idź do świątyni, wejdź na taras, a stamtąd do purpurowego gmachu.
– Sam?…
– Tak.
Książę usiadł na ławce, w cieniu oliwki, i słuchał śmiechów kobiecych rozlegających się w pałacyku.
„Kama? – myślał. – Ładne imię!… Musi być młoda, a może jest piękna, i ci głupi Fenicjanie grożą jej śmiercią, gdyby… Czy w ten sposób pragną zapewnić sobie posiadanie choćby kilkunastu dziewic na cały kraj?…”
Śmiał się, ale było mu smutno. Nie wiadomo dlaczego żałował tej nieznanej kobiety, dla której miłość była wejściem do grobu.
„Wyobrażam sobie Tutmozisa, gdyby go mianowano kapłanką Astoreth!… Musiałby biedak umrzeć, zanim przed boginią wypaliłaby się jedna lampa…”
W tej chwili pod pałacykiem rozległ się dźwięk fletu i odegrał jakąś tęskną melodię, której towarzyszyły głosy kobiet śpiewających:
– Aha-a!… aha-a! – jakby przy kołysaniu dzieci.
Ucichł flet, umilkły kobiety, a odezwał się piękny głos męski greckim językiem:
– Kiedy na ganku błyśnie twoja szata, bledną gwiazdy i milkną słowiki, a w moim sercu budzi się taka cisza jak na ziemi, gdy ją powita biały świt…
– Aha-a!… aha-a!… aha-a! – nuciły kobiety i flet znowu odegrał zwrotkę.
– A gdy rozmodlona udajesz się do świątyni, fiołki otaczają cię wonnym obłokiem, motyle krążą około twoich ust, palmy przed twoją pięknością schylają głowy…
– Aha-a!… aha-a!… aha-a!…
– Gdy cię nie widzę, patrzę na niebo, ażeby przypomnieć sobie słodki spokój twojego oblicza. Daremna praca! Niebo nie posiada twojej pogody, a jego żar jest zimnem wobec płomieni, które spopieliły moje serce.
– Aha-a!… aha-a!…
– Jednego dnia stanąłem między różami, które blask twoich spojrzeń obleka w białość, szkarłaty i złoto. Każdy ich listek przypomniał mi jedną godzinę, każdy kwiat – jeden miesiąc przepędzony u twoich stóp. A krople rosy to moje łzy, którymi poi się okrutny wiatr pustyni.
Daj znak, a porwę cię i uniosę do mojej miłej ojczyzny. Morze oddzieli nas od prześladowców, mirtowe gaje ukryją nasze pieszczoty i czuwać będą nad naszym szczęściem litościwsi dla zakochanych bogowie.
– Aha-a!… aha-a!…
Ramzes przymknął oczy i marzył. Przez zapuszczone rzęsy już nie widział ogrodu, tylko powódź księżycowego światła, wśród której rozpływały się czarne cienie i śpiew nieznanego człowieka do nieznanej kobiety. Chwilami ten śpiew tak go ogarniał, tak głęboko wdzierał mu się w duszę, że Ramzes miał chęć zapytać się: czy to nie on śpiewa, a nawet czy – on sam nie jest tą pieśnią miłosną?…
W tym momencie jego tytuł, władza i ciężkie zagadnienia państwowe, wszystko wydawało mu się nędznym drobiazgiem wobec tej nocy księżycowej i tych okrzyków zakochanego serca. Gdyby mu dano do wyboru: całą potęgę faraona czy ten duchowy nastrój, w jakim znajdował się obecnie, wolałby swoje rozmarzenie, w którym zniknął cały świat, on sam, nawet czas, a została tęsknota lecąca w wieczność na skrzydłach pieśni.
Wtem książę ocknął się, śpiew umilkł, w pałacyku pogasły światła, a na tle jego białych ścian ostro odbijały czarne, puste okna. Można było myśleć, że tu nikt nigdy nie mieszkał. Nawet ogród opustoszał i ucichł, nawet lekki wiatr przestał poruszać listkami.
Raz!… dwa!… trzy!… Ze świątyni odezwały się trzy potężne odgłosy spiżu.
„Aha! muszę tam iść…” – pomyślał książę, dobrze nie wiedząc, gdzie ma iść i po co.
Skierował się jednak w stronę świątyni, której srebrzysta wieża górowała nad drzewami, jakby wzywając go do siebie.
Szedł odurzony, pełen dziwacznych zachceń. Między drzewami było mu ciasno: pragnął wejść na szczyt tej wieży i odetchnąć, ogarnąć wzrokiem jakiś szerszy horyzont. To znowu przypomniawszy sobie, że jest miesiąc Misori, że już rok upłynął od manewrów w pustyni, uczuł tęsknotę za pustynią. Jakżeby chętnie siadł na swój lekki wóz zaprzęgnięty w parę koni i leciał gdzieś naprzód, gdzie nie byłoby tak duszno, a drzewa nie zasłaniały widnokręgu.
Był już u stóp świątyni, więc wszedł na taras. Cicho i pusto, jakby wszyscy wymarli; tylko z daleka szemrała woda fontanny. Na drugich schodach rzucił swój burnus i miecz, jeszcze raz spojrzał na ogród, jakby mu żal było księżyca, i wszedł do świątyni. Ponad nim wznosiły się jeszcze trzy kondygnacje.
Spiżowe drzwi były otwarte, z obu stron wejścia stały skrzydlate figury byków z ludzkimi głowami, na których twarzach panował dumny spokój.
„To królowie asyryjscy” – pomyślał książę, przypatrując się ich brodom, splecionym w drobne warkoczyki.
Wnętrze świątyni było czarne jak najczarniejsza noc; ciemność tę potęgowały jeszcze białe smugi księżycowego światła wpadające przez wąskie a wysokie okna.
W głębi paliło się dwie lampy przed posągiem bogini Astoreth. Jakieś dziwne oświetlenie z góry sprawiało, że posąg był doskonale widzialny. Ramzes patrzył. Była to olbrzymia kobieta ze strusimi skrzydłami. Miała na sobie długą, fałdzistą szatę, na głowie spiczastą czapkę, w prawej ręce parę gołębi. Jej piękna twarz i spuszczone oczy miały wyraz takiej słodyczy, takiej niewinności, że księcia ogarnęło zdumienie: była to bowiem patronka zemsty i najbardziej wyuzdanej rozpusty.
Fenicja ukazała mu jeszcze jedną ze swych tajemnic.
„Osobliwy naród! – pomyślał. – Ich ludożerczy bogowie nie zjadają, a ich wszeteczeństwem opiekują się dziewicze kapłanki i bogini z dziecięcą twarzą…”
Wtem uczuł, że po nogach prędko przesunęło mu się coś jakby wielki wąż. Ramzes cofnął się i stanął w smudze księżycowego światła.
„Przywidzenie!…” – rzekł do siebie.
Prawie w tej chwili usłyszał szept:
– Ramzesie!… Ramzesie!…
Niepodobna było poznać: czyj to głos – męski