W taki wir rzucił Cyrano swego młodego przyjaciela.
W tym upajającym i odurzającym zamęcie Sawiniusz wiódł żywot poety i filozofa, Roland zanurzył się weń z głową, palony gorączką kosztowania wszystkich ponętnych owoców i maczania ust we wszystkich czarach ze słodką trucizną. Rok nie upłynął, a już potrafił sobie zdobyć imię w świecie stołecznych wytwornisiów i szałaputów. Rozsiewał garściami złoto, wyprawiał uczty po ucztach, olśniewał kobiety zbytkiem, porywał mężczyzn odwagą. Rzecz prosta, że się wkrótce życiem tym upił.
Po oszołomieniu nastąpił niesmak. Roland uczuł potrzebę okiełznania namiętności i wypoczęcia.
I w tym Cyrano ukazał się dlań użyteczny. W liczbie przyjaciół poety znajdował się margrabia de Faventines, mieszkający w starym pałacu na Wyspie św. Ludwika i wiodący życie nader skromne, gdyż przegrany niedawno proces silnie nadszarpnął jego fortunę. Sawiniusz znalazł sposobność zalecenia margrabiemu hrabiego Rolanda, który niebawem też został tam wprowadzony i znalazł w starym pałacu cichą przystań, tak bardzo przezeń pożądaną.
W pałacu, prócz margrabiego, znajdowała się młoda panna, jedyna jego córka. Na imię jej było Gilberta; liczyła lat dziewiętnaście. Roland zakochał się w margrabiance i jako młodzian roztropny powiernikiem swych uczuć uczynił samego margrabiego.
W owym czasie, tak samo jak i dziś, nie żeniono się z pannami bez posagu. Zięć niewymagający do córki dopłaty był dla margrabiego prawdziwą opatrznością, toteż przyjął go z otwartymi rękoma i już w dwa miesiące po zapoznaniu się tak zwane szczęście Gilberty zostało zapewnione.
Co się tyczy panny, zapytana dla formy o zdanie, odpowiedziała bez wzdrygnięcia się „tak”, serce jej bowiem było prawdopodobnie wolne, umysł zaś dość praktyczny, aby ocenić korzyści tak świetnego pod względem majątkowym związku. Oparte na tym gruncie układy prędko doprowadziły do celu i hrabia de Lembrat został uroczyście przyjęty w pałacu na Wyspie św. Ludwika w charakterze narzeczonego pięknej Gilberty de Faventines.
W zupełnym spokoju korzystała ona z przywilejów tej godnej zazdrości roli na wiosnę 1653 roku.
W ciągu dwóch miesięcy Gilberta miała czas oswoić się z myślą, że zostanie hrabiną. Oczekiwała na ten wypadek, zbytecznie go nie pożądając. Powiedzmy więcej, chętnie byłaby cofnęła dane słowo, gdyby jej nie powstrzymywały szacunek i posłuszeństwo winne rodzicom.
V
Pałac margrabiego de Faventines wznosił się w głębi ogrodu, którego brama wychodziła na nabrzeże Sekwany. Roztaczał się stamtąd widok prześliczny i Gilberta lubiła siadać na tarasie, górującym nad rzeką. Spędzała tam długie chwile na marzeniu, czytaniu lub rozmowie z Paketą, młodą dziewczyną spełniającą dwie role, pokojowej i powiernicy.
Pewnego ranka pani i służebna zajęły swe ulubione miejsce, chroniąc się przed słońcem w cień rozłożystego jaworu, którego długie gałęzie wybiegały za kratę i sięgały nabrzeża. Rozmawiały głosem przyciszonym, a musiała to być rozmowa wielce zajmująca i wielce poważna, gdyż główki dziewcząt tak bardzo zbliżyły się do siebie, że czarna kosa12 Gilberty muskała złociste kędziorki Pakety.
Policzki margrabianki były różowe jak kwiat brzoskwini w kwietniu. A różowość ta wzmagała się w miarę przeciągającej się rozmowy.
– I trwa to już dawno, proszę panienki? – zapytała Paketa, wysłuchawszy długiego opowiadania Gilberty.
– Od trzech tygodni.
– Czy podobna?
– Od trzech tygodni znajduję codziennie na swoim balkonie bukiet, a w bukiecie wiersze.
– Ofiarowywać codziennie bukiet, nic to trudnego, ale wiersze! Albo nieznajomy wielbiciel posiada talent większy niż nasi modni poeci, albo też… zaopatrzył się zawczasu w zapas wierszy miłosnych, zastosowanych do każdej okoliczności.
– Jesteś złośliwa, Paketo.
– Czy pozwoli mi panienka być także… ciekawą?
– W jakim celu?
– Chciałabym zadać panience jedno pytanie.
– Mów.
– A więc, z ręką na sercu, z jakim uczuciem przyjęła panienka te bukiety i te wiersze?
– Być może, Paketo, że jestem trochę płocha.
– To nie odpowiedź.
– Niech i tak będzie. Dowiedz się zatem, że śmiałość nieznajomego mocno mnie rozgniewała.
– To naturalne. Ale… potem?
– Potem przywykłam do niej.
– Tak dalece, że dziś…
– Dziś, jak sądzę, nie mogłabym już gniewać się nań za rzecz, którą przyjmowałam z pobłażaniem.
– I naprawdę panienka go nie zna?
– Przysięgam ci, że naprawdę.
– Nie podejrzewa panienka nikogo?
– Nikogo.
– Nawet hrabiego de Lembrat, swego narzeczonego?
– Jego! Skąd ci to mogło przyjść do głowy! Wszakże widuje mnie codziennie i w każdej chwili może do woli ze mną rozmawiać. W jakimże celu miałby ofiarowywać mi w tajemnicy wiersze i kwiaty?
– Może to delikatna forma pamięci i hołdu?
– Nie.
– A może: próba?
– Hrabia nie ma potrzeby mi ciągle nadskakiwać ani mnie doświadczać. Pewny jest zarówno mojej prawości, jak i słowa danego mu przez ojca.
– W takim razie wszystko to nie doprowadzi panienki do niczego.
– Dobrześ rzekła, do niczego. W ciągu miesiąca będę zamężna. Wspomnienie tej dziwnej przygody pozostawi tylko w mym sercu jedną jeszcze żałość…
– Jeszcze jedną żałość? A widzi panienka, że panienka pana de Lembrat nie kocha. Panienka go nie kocha, a jednak wychodzi za niego.
– Cóż chciałabyś, żebym uczyniła?
– Chciałabym – rzekła Paketa, potrząsając rezolutnie kształtną główką – chciałabym, żeby panienka zbuntowała się i powiedziała: „nie!”. Ja, na miejscu panienki, nie namyślałabym się ani chwili!
– Ty, moja kochana, jesteś wolna. Na tobie nie ciąży obowiązek oszczędzania dumy rodowej, ocalenia rodowego klejnotu…
– To prawda, jednakże…
– Gdybym nawet powiedziała: „nie!” – ciągnęła smętnie Gilberta – wola ojca przemogłaby moje postanowienie. Ach, tyś szczęśliwa, Paketo! Ty możesz kochać, mnie tego zabroniono!
W ogrodzie dały się słyszeć głosy. Gilberta podniosła się zmieszana. Prawie w tejże samej chwili zjawił się hrabia, na którego ramieniu wspierała się margrabina de Faventines. Na widok matki Gilberta nie mogła powstrzymać lekkiego okrzyku.
– Przestraszyłem panią? – zapytał Roland.
– Ech, nie! Wzruszyłeś mnie pan tylko swym niespodzianym zjawieniem się – odrzekła Gilberta, zmuszając się do uśmiechu.
Ucałowawszy rączkę narzeczonej, hrabia de Lembrat usiadł obok margrabiny na ławce, która otaczała pierścieniem gruby pień jaworu.
Na znak dany przez matkę Gilberta zajęła miejsce obok narzeczonego.