Przy końcu trzeciego aktu pierwszy nie mógł wytrzymać, aby nie podzielić się z kimś dławiącym go oburzeniem.
– Nieprawdaż, panie – rzekł, zwracając się do milczącego widza – że to budzi śmiech i litość.
– Śmiech i litość? – powtórzył tamten zimno. – I dlaczegóż to, jeśli łaska?
– Dlatego że, podług mnie, niepodobna w nędzniejszych rymach wyrazić myśli bardziej przewrotnych.
– Poczytujesz pan zatem autora za wielkiego winowajcę?
– Za heretyka, mój panie. Zasłużył, aby go wyklęto.
– Doprawdy?
– Alboż nie wygłasza rzeczy ubliżających w najwyższym stopniu naszej świętej religii?
– Musiałeś pan źle słyszeć. Oto, co mówi ten autor…
I sąsiad człowieka z gwizdawką jął deklamować całą tyradę z Agrypiny. Po tej pierwszej tyradzie nastąpiła druga, po drugiej trzecia… Coraz większy zapał ogarniał deklamatora.
– Ależ, panie! – zawołał tamten, zalany niepowstrzymanym potokiem poezji – jak mogłeś zatrzymać w pamięci tak wiele wierszy?
– Czy przyznajesz pan, że wiersze te nie są złe?
– Przyznaję.
– Czemuż zatem wygwizdywałeś je przed chwilą?
– Spojrzyj pan na publiczność… Bardzo wiele osób pogląd mój podziela!
– Biedacy! Gdy jeden osioł ryknie, inne mu zawsze wtórują…
– Panie, to wygląda na obelgę!
– Tak pan sądzisz?
– Jestem tego pewny.
– Tym gorzej dla pana. Ale sza!… Zaczyna się akt czwarty, trzeba słuchać z uwagą.
– Podzielam pańskie zdanie. Wrócimy do naszej sprzeczki za chwilę i poprowadzimy ją w inny sposób.
– Pan z prowincji? – zapytał szyderczo deklamator, usłyszawszy pogróżkę.
– Jestem margrabia de Lozerolles.
– Stara szlachta z Poitou! Ale przepraszam. Pozwól mi, mości margrabio, słuchać Sejanusa.
Na scenę wyszli aktorzy. Starcie musiało się zatrzymać na tym punkcie. Nie wyniknął stąd zresztą żaden skandal, gdyż przeciwnicy prowadzili spór z wyszukaną grzecznością, jak przystało ludziom dobrze wychowanym.
Przy końcu sztuki przeciwnik margrabiego skinął na młodzieńca siedzącego o kilka miejsc dalej, który zbliżył się doń z pośpiechem.
– Hrabio! – rzekł do młodzieńca. – Czy chcesz być moim sekundantem?
– Dlaczego?
– Mam się bić.
– Tego wieczora?
– Za chwilę.
– Znów kłótnia! A nie zdążyłeś pan jeszcze opuścić sali!
– Nie potrzebowałem tego czynić, gdyż ten pan tu właśnie siedział!
Margrabia de Lozerolles, w ten sposób wywołany, skłonił się uprzejmie.
– Jaki powód?
– Niezmiernie prosty. Ten pan nazywa Agrypinę szkaradną, dla mnie jest ona piękną. Czyż nie uważasz, hrabio, powód ten za wystarczający?
– Najzupełniej!
– Chodźmy, panowie – wtrącił margrabia. – Pilno mi.
Lozerolles wynalazł natychmiast dla siebie sekundanta i czterej mężczyźni wyszli z pośpiechem na wąską uliczkę w sąsiedztwie Pałacu Burgundzkiego. Zaraz też, nie tracąc ani chwili, do szpad się wzięto.
– Do pioruna! – wykrzyknął margrabia, wymachując bezskutecznie szpadą dla zrobienia sobie drogi do serca przeciwnika. – Tęgi z pana szermierz!
– Doprawdy? A jednak zabawiam pana dotychczas tylko prowincjonalnymi figielkami.
– Ech, i z prowincjonalistów nie mańkuci! – odparł margrabia, płacąc za drwiny sztychem środkowym, w samo serce zmierzającym.
– Paryżanie tym bardziej! – rzekł tamten i odparowawszy cios, wykonał w tejże chwili pchnięcie tak niespodziane i tak zarazem mistrzowskie, że szpada przeszyła ramię margrabiego, zanim jeszcze zdążył się zastawić.
Walka była skończona.
– Winszuję – rzekł ranny, podczas gdy zwycięzca najspokojniej chował szpadę do pochwy. – Ale to wszystko jedno. Wiersze w Agrypinie nie są przez to ani na jotę lepsze i raz jeszcze zapytać muszę pana, jakim sposobem umiesz ich tyle na pamięć?
– Bo jestem ich autorem, panie margrabio!
I pozostawiając margrabiego oszołomionego tym oświadczeniem, poeta, umiejący bronić honoru swych wierszy ostrzem szpady, oddalił się wsparty na ramieniu sekundanta.
Ten poeta nie jest dla nas obcy. Widzieliśmy go już przy stole proboszcza w Saint-Semin oraz u śmiertelnego łoża hrabiego de Lembrat.
Posiadał on – o czym trzeba powiedzieć zawczasu, gdyż stanowiło to znamię typowe tej pełnej charakteru fizjonomii – posiadał nos rozmiarów niezwykłych, nos ostro ścięty, rzucający cień na usta, słowem „nos bohaterski”, jak się wyraził jeden z jego biografów. Ten nos wydatny królował na twarzy o rysach prawidłowych i miłych, którą oświetlała para oczu czarnych i pełnych ognia. Brwi były zakreślone delikatnie, wąs, niezbyt gęsty, odsłaniał usta; włosy spadały czarną masą z obu stron wyniosłego, rozumnego czoła. Razem wziąwszy, był to wcale urodziwy młodzian, któremu w tej epoce szaleństw w dobrym smaku przyznano jedno z miejsc honorowych w gronie wykwintnisiów i uczonych.
Rodowe jego nazwisko brzmiało: Sawiniusz de Cyrano. Znany był wszakże lepiej pod imieniem Cyrano de Bergerac, które przybrał dla odróżnienia się od brata i krewniaków.
Był autorem Podróży na księżyc, Rozmów uszczypliwych i Agrypiny, twórcą całej seciny10 żartobliwych wierszy i poematów, śmiałym i zaufanym w sobie filozofem; był także słynnym i nieustraszonym pojedynkarzem oraz bohaterem tysiąca przygód. Nosił ze dwadzieścia zaszczytnych przezwisk, między innymi: „Nieustraszony, „Demon brawury”, „Kapitan Czart” – lud zachował zwłaszcza w pamięci to ostatnie przezwisko, wielu też ludziom pod nim tylko poeta był znany.
Przy tym wszystkim: złote serce, umysł w najwyższym stopniu niezależny, pogarda dla głupców i dowcip iskrzący. Kochano go za ten dowcip, wybornie przystosowany do ducha epoki, za wyborny humor, za młodość pełną ognia i zapału. Pozostało po nim – rzecz rzadka w tym życiu – wspomnienie trwałych przyjaźni i poświęcenia bez granic.
Skłoniwszy się margrabiemu, Cyrano oddalił się, wsparty na ramieniu swego sekundanta.
Tytuł hrabiowski, którym obdarzył poeta tego ostatniego, spadł nań po śmierci starego hrabiego de Lembrat. Był to nowy dziedzic Fougerolles, był to ów Roland o minie wyniosłej, którego widzieliśmy, jak stał bez śladu wzruszenia przy łożu umierającego ojca.
Hrabia Rajmund de Lembrat już od roku spoczywał w grobie, a syn rychło go opłakał. Roland miał lat dwadzieścia pięć i był bardzo bogaty. Paliła go żądza nasycenia się gorączkowym życiem stolicy, od którego starzec trzymał go rozmyślnie z daleka.
Cyrano de Bergerac, starszy i doświadczeńszy, był jego wzorem i jakkolwiek nie żywił wielkiej przyjaźni do poety – zapewne przez wrodzoną