Kapitan Czart. Przygody Cyrana de Bergerac. Gallet Louis. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Gallet Louis
Издательство: Public Domain
Серия:
Жанр произведения: Повести
Год издания: 0
isbn:
Скачать книгу
drżącym ze wzruszenia głosem, płacąc szlachcicowi uściskiem za uścisk.

      Potem nagle zapytał:

      – Któż więc ja jestem?

      – Nie jesteś już Manuelem, precz z tym przezwiskiem cygańskim! Nazywasz się Ludwik de Lembrat. Jesteś bratem hrabiego Rolanda.

      Manuel przymknął oczy, jakby ogłuszony ciosem obucha. To, co usłyszał, wydawało mu się igraszką fatalności, okrutną ironią losu, która za chwilę pogrąży go na powrót w ciemną otchłań nędzy.

      Z bolesnym namysłem zapytał:

      – Nie zwodzisz mnie pan? Nie czynisz sobie igraszki z mojej łatwowierności?

      – Najpierw – przerwał żywo Cyrano – daj mi dowód przyjaźni, mówiąc do mnie: ty, jak to dawniej bywało. Następnie dowiedz się, że ja nigdy nikogo nie zwodzę.

      Wątpliwości Manuela rozwiały się.

      – Ach, przybywa do mnie szczęście! – wyrwało mu się jakby nieumyślnie i jakby w odpowiedzi na tajemne pragnienie. – Lecz skąd panu przyszło do głowy…

      – Jeszcze? – upomniał go Cyrano.

      – Skąd przyszło ci do głowy – poprawił się, ściskając serdecznie rękę rycerskiego poety – szukać Ludwika de Lembrat pod łachmanami Manuela?

      – W sposób bardzo prosty. Przyjrzałem się dokładnie twemu obliczu.

      – Nie rozumiem.

      – Zaraz zrozumiesz… Czy znasz to?

      Sawiniusz wydostał z kieszeni ozdobne pudełeczko i obróciwszy do światła, otworzył.

      W pudełeczku znajdował się portret młodzieńca w wytwornym stroju myśliwskim.

      – To ja! – zawołał zdumiony Manuel.

      – Nie, to twój ojciec w dwudziestym roku życia, w dzisiejszym wieku twoim. Zrozumiałeś zatem, dlaczegom cię poznał od pierwszego spojrzenia? Twoje oczy, twój uśmiech, chód, wszystko, aż do dźwięku twej mowy, wołało do mnie wielkim głosem: „Stary Lembrat odrodził się w swym synu”! Oto powód, dla którego kazałem śledzić cię i dla którego poddałem cię badaniu. Nawet przy największym zewnętrznym podobieństwie ostrożnym być trzeba. Przemówiłeś, wyspowiadałeś się, z ust twych wybiegło moje imię: teraz już wszelkie wątpliwości muszą ustąpić!

      – Ach… Sawiniuszu – zawołał młodzieniec, dając ujście uczuciom przepełniającym mu serce – ileż ja ci zawdzięczam! Teraz już wolno mi kochać, nieprawdaż?

      – Samolubie! – uśmiechnął się szlachcic – o tym potem. Rzecz teraz najpilniejsza – to zmusić Rolanda, aby uznał w tobie brata. Do tego nie wystarczy moje ani twoje świadectwo. Tu trzeba dowodów bardziej przekonywających.

      – Dowodów? – powtórzył Manuel, uczuwając nagle w sercu zimno śmiertelne.

      – Ależ tak, bezwarunkowo. Nie mogę przecież pójść do hrabiego i powiedzieć mu po prostu: „Oto pański brat”.

      Gorzki uśmiech wykrzywił usta Cyrana. Znał on aż nazbyt dobrze Rolanda de Lembrat. Wiedział z góry, jakie uczucia zbudzi w nim to oświadczenie.

      – Nie dałby mi wiary – ciągnął po chwili – gdybym to mu jedynie powiedział. Nieobecni zawsze sprawę przegrywają, zwłaszcza gdy są braćmi i gdy przybywają po piętnastu latach, zbrojni w niezaprzeczone prawa i upominają się o należne sobie miejsce. Nawet to prawo pisane, którym ludzie się rządzą, oświadczyłoby się przeciw nam, mimo wszystkiego, co mógłbym powiedzieć… mimo wszystkiego, co wiem – dokończył prawie szeptem.

      – Jeśli chodzi o dowody – oświadczył nagle Manuel – będziemy je mieli.

      – Skąd?

      – Ojciec Ben Joela był głową licznego pokolenia, dziś już rozproszonego i, jako taki, utrzymywał księgę, w której zapisywano wszelkie ważniejsze wypadki, jakie w ciągu długich lat zaszły w jego rodzie.

      – A zatem?

      – W księdze tej znajdować się musi ślad przybycia mojego i Szymona do bandy Ben Joela.

      – W jakim celu miano by utrwalać w ten sposób fakt będący wynikiem czynu kryminalnego?

      – Nie wiem. Może po to, aby kiedyś, przez wydobycie go na jaw, zapewnić bandzie korzyść materialną; a może dlatego po prostu, aby zapobiec w przyszłości omyłce rodowej i nie brać synów obcego plemienia za czystą krew egipską.

      – Ech, ludziom tym obce są podobne skrupuły genealogiczne!

      – Jesteś w błędzie. Stary Joel znał najdokładniej historię każdej z rodzin swego pokolenia. Zapisywał jak najstaranniej wszystkie narodziny i małżeństwa i mógł był w potrzebie wyliczyć poczet przodków dłuższy od najdłuższego, jakim poszczycić się potrafi stara szlachta francuska.

      – Pomińmy to. Tyś zresztą nie należał do pokolenia.

      – Niejednokrotnie – ciągnął Manuel – gdyśmy włóczyli się po Francji, widywałem przyprowadzane do obozowiska dzieci, które skradziono lub też kupiono. Za każdym razem przybysza takiego okazywano Joelowi, który pytał go o imię, zapisywał do księgi i mówił:

      – Należysz odtąd do naszych.

      Nadawał mu następnie inne przez siebie wybrane imię, które zapisywał obok tamtego, i dziecię odchodziło, łącząc się z dziatwą cygańską, od której zresztą łatwo je było odróżnić. W ten sposób Szymon został Samym, a ja Manuelem. To, co widziałem, że czyniono z drugimi, uczyniono też bez wątpienia i ze mną.

      – Prawdopodobnie. Gdzie jest ta księga?

      – U Ben Joela.

      – W takim razie o wszystkim łatwo się dowiemy.

      Cyrano otworzył drzwi dość szybko, aby spostrzec Ben Joela, gwałtownie od nich odskakującego. Cygan podsłuchiwał – a jeśli nie mógł pochwycić całej rozmowy, to w każdym razie główna jej treść stała mu się wiadoma.

      Szlachcic ujął go za ucho i rzekł groźnie:

      – Podsłuchiwałeś, szpiegu?

      – Jasny panie!

      – Chodź tu!

      Pociągnął go do pokoju Zilli.

      – Odpowiadaj natychmiast: coś usłyszał?

      – Nic, jasny panie, zapewniam.

      – Kłamiesz. Wiedz zresztą, że w tej chwili jest dla mnie najzupełniej obojętne, czy ci wiadomo, o czym mówiliśmy. Nie potrzebuję czynić z tego tajemnicy przed tobą. Jeśli więc twe długie uszy dobrze ci tym razem usłużyły, wyznaj, a oszczędzisz mi niepotrzebnych wyjaśnień.

      Ben Joel spokorniał.

      – Wybacz, jasny panie – zamruczał niewyraźnie – nudziło mi się samemu w izbie i… prawie nieumyślnie…

      – Podchwyciłeś, co do ciebie nie należało?

      – Aby uprościć sprawę, jak jasny pan twierdzi, przyznaję, że tak było w samej rzeczy.

      – Wiesz zatem o odmianie losu Manuela?

      – I cieszę się z niej serdecznie. Zawsze to jest miło, jasny panie, być świadkiem szczęścia swych przyjaciół.

      – Zwłaszcza gdy znajdują się oni naraz w możności świadczenia dobrodziejstw, nieprawda?

      – Możesz być pewnym – wtrącił Manuel – że o tobie nie zapomnę. Przez lat piętnaście byłem twym gościem; ludzie, którzy byli sprawcami mego nieszczęścia, już nie żyją; wicehrabia Ludwik de Lembrat nie wyprze się tych, których nędzę podzielał Manuel.

      – Przejdźmy