– Dalsze zyski – powiedział Feyd-Rautha.
– Istotnie – potwierdził baron. I pomyślał: „Tego wymaga sprawiedliwość. To my ujarzmiliśmy Arrakis… jeśli nie liczyć garstki fremeńskich kundli kryjących się na skraju pustyni i grupki nieszkodliwych przemytników związanych z planetą prawie tak mocno jak tubylcza siła robocza”.
– I wysokie rody będą wiedziały, że to baron zniszczył Atrydów – rzekł Piter. – Tak, będą wiedziały.
– Będą wiedziały – wyszeptał Vladimir.
– Najpiękniejsze z tego wszystkiego – ciągnął mentat – jest to, że książę też będzie wiedział. Wie już teraz. Już przeczuwa pułapkę.
– To prawda, że książę wie – powiedział baron i w jego głosie zabrzmiał smutek. – Nie mógł nie wiedzieć… tym większa szkoda.
Vladimir Harkonnen wyszedł spoza globusa Arrakis. Kiedy wynurzył się z cieni, jego postać, upasiona i tłusta, ukazała się w całej okazałości. Nieznaczne zgrubienia pod fałdami ciemnej szaty zdradzały, że cały ten tłuszcz dźwigają głównie przenośne dryfy nałożone niczym uprząż na jego ciało. W rzeczywistości ważył blisko dwieście standardowych kilogramów, ale jego stopy uniosłyby z tego nie więcej niż pięćdziesiąt.
– Jestem głodny – zahuczał i potarł upierścienioną dłonią swe wydatne wargi, oczami ukrytymi w fałdach tłuszczu spoglądając z góry na Feyda-Rauthę. – Poślij po jedzenie, mój kochany. Zjemy przed spoczynkiem.
Tak rzekła św. Alia od Noża: „Matka wielebna musi łączyć uwodzicielskie sztuczki kurtyzany z niepokalanym majestatem dziewicy bogini, utrzymując te przymioty w harmonii dopóty, dopóki dopisują jej siły młodości. Jako że gdy młodość i uroda przeminą, odkryje ona, iż miejsce pośrodku, kiedyś zajęte przez harmonię, stało się krynicą sprytu i zaradności”.
– z Muad’Dib. Uwagi o rodzinie pióra księżnej Irulany
– A więc, Jessiko, co masz na swoje usprawiedliwienie? – spytała matka wielebna.
Na zamku Kaladan dzień próby Paula zmierzał ku końcowi. Dwie kobiety pozostały w saloniku, a chłopak czekał obok w dźwiękoszczelnej komnacie medytacji.
Jessika stała na wprost południowych okien. Niewidzącymi oczami spoglądała na gęstniejące kolory wieczoru za łąką i rzeką. Usłyszała, nie słysząc, pytanie matki wielebnej.
Kiedyś odbyła się inna próba – jakże wiele lat temu. Chuda jak patyk dziewczynka o włosach koloru miedzi, z ciałem rozdartym wichrami dojrzewania, weszła do gabinetu matki wielebnej Gaius Heleny Mohiam, cenzorki przełożonej szkoły Bene Gesserit na Wallachu IX. Jessika spojrzała na swoją prawą dłoń i rozprostowała palce. Ożyła w niej pamięć bólu, trwogi, gniewu.
– Biedny Paul – wyszeptała.
– Pytałam o coś, Jessiko! – Głos starej kobiety był oschły, władczy.
– Co? Och… – Jessika otrząsnęła się ze wspomnień i odwróciła ku matce wielebnej, siedzącej plecami do kamiennej ściany między dwoma zachodnimi oknami. – Co mam ci powiedzieć?
– Co masz mi powiedzieć? Co masz mi powiedzieć? – stara przedrzeźniała ją szyderczo.
– Urodziłam syna! – wybuchnęła Jessika. I zrozumiała, że celowo została sprowokowana do tego wybuchu.
– Przykazano ci rodzić Atrydom same córki.
– To znaczyło dla niego tak wiele – broniła się matka Paula.
– A ty w swej pysze pomyślałaś, że wydasz na świat Kwisatz Haderach!
Jessika uniosła głowę.
– Przeczuwałam taką możliwość.
– Myślałaś jedynie o tym, że książę pragnie syna – warknęła stara. – A jego pragnienia się tutaj nie liczą. Można było wydać córkę Atrydów za dziedzica Harkonnenów i załatać dziurę. Beznadziejnie pokomplikowałaś sprawy. Możemy teraz stracić oba drzewa genealogiczne.
– Nie jesteście nieomylne – powiedziała Jessika. Wytrzymała nieruchome spojrzenie starych oczu.
Po chwili matka wielebna zamruczała:
– Co się stało, to się nie odstanie.
– Przysięgłam sobie, że nigdy nie będę żałować tej decyzji – oświadczyła Jessika.
– Jakże szlachetnie – zadrwiła matka wielebna. – Niczego nie żałować. Inaczej zaśpiewasz jako zbieg z ceną wyznaczoną za twą głowę, kiedy wszyscy obrócą się przeciwko tobie i będą nastawać na życie twoje i twojego syna.
Jessika pobladła.
– Czy nie ma innego wyjścia?
– Innego wyjścia? I to pyta Bene Gesserit?
– Pytam jedynie, co widzisz w przyszłości za sprawą swych nadzwyczajnych talentów.
– Widzę w przyszłości to, co widziałam w przeszłości. Wiesz dobrze, jak toczy się świat. Rodzaj ludzki świadom jest swej śmiertelności i lęka się, by jego dziedziczność nie uległa stagnacji. Ma to we krwi: ów pęd do krzyżowania linii genetycznych bez żadnego planu. Imperium, kompania KHOAM, wszystkie wysokie rody są niczym unoszone przez fale patyki.
– KHOAM – mruknęła Jessika. – Przypuszczam, że ustalono już nowy podział łupów z Arrakis.
– Czymże jest KHOAM, jeśli nie wiatrowskazem naszych czasów. Imperator ze swoimi przyjaciółmi ma obecnie pięćdziesiąt dziewięć przecinek sześćdziesiąt pięć setnych procent głosów. Niewątpliwie liczy na zyski, a gdy pozostali zwęszą takie same korzyści, liczba jego głosów wzrośnie. To mechanizm historii, dziewczyno.
– Niewątpliwie tego właśnie mi teraz potrzeba – powiedziała Jessika. – Wykładu z historii.
– Nie pokpiwaj, dziewczyno! Wiesz równie dobrze jak ja, jakie siły nas otaczają. Mamy trójelementową cywilizację: z jednej strony dwór imperialny, z drugiej wysokie rody Landsraadu, a pomiędzy nimi Gildia ze swoim przeklętym monopolem na komunikację międzygwiezdną. W polityce taki trójnóg jest najmniej stabilnym układem. I tak byłoby nie najlepiej, nawet bez kłopotów z feudalną kulturą handlową, która odwraca się od większości nauk.
– Patyki niesione przez fale – powiedziała Jessika z goryczą. – Ten tutaj to książę Leto, ten drugi to jego syn, a tamten to…
– Och, zamilknij, dziewczyno. Wdałaś się w to, wiedząc, na jak cienkiej tańczysz linie.
– „Jestem Bene Gesserit. Istnieję tylko po to, aby służyć” – zacytowała Jessika.
– To prawda – potwierdziła stara kobieta. – A teraz możemy liczyć jedynie na uniknięcie powszechnej pożogi i ocalenie tego, co się da, z kluczowych linii genealogicznych.
Jessika przymknęła oczy, czując łzy cisnące jej się pod powieki. Opanowała wewnętrzne rozdygotanie, drżenie, nierównomierny oddech, oszalały puls, potnienie dłoni.
– Zapłacę za swój błąd – odezwała się po chwili.
– I twój syn zapłaci razem z tobą.
– Będę go chronić, jak tylko potrafię.
– Chronić! – warknęła Mohiam. – Dobrze wiesz, czym to grozi! Jeśli za bardzo będziesz chroniła syna,