Diuna. Frank Herbert. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Frank Herbert
Издательство: PDW
Серия: s-f
Жанр произведения: Историческая фантастика
Год издания: 0
isbn: 9788381887533
Скачать книгу
Hawatowi? Minął mnie w korytarzu jak człowiek biegnący na pogrzeb swego wroga.

      Paul uśmiechnął się szeroko. Ze wszystkich ludzi ojca najbardziej lubił właśnie Gurneya Hallecka. Znał nastroje, złośliwości i humory tego olbrzyma, którego uważał bardziej za swego przyjaciela niż za wynajęty rapier.

      Halleck przerzucił do przodu balisetę i zaczął ją stroić.

      – Nie chcesz gadać, nie gadaj – powiedział.

      Chłopak wstał, wyszedł na środek sali i zawołał:

      – Cóż to, Gurneyu, przychodzimy w czas walki i zabieramy się do muzykowania?

      – Dzisiaj mamy, widzę, dzień zwracania się bez szacunku do starszych – rzekł Halleck. Szarpnął strunę instrumentu, kiwnął głową.

      – Gdzie Duncan Idaho? – spytał Paul. – Miał mnie uczyć władania bronią.

      – Duncan wyjechał, wiodąc drugi rzut na Arrakis – odparł Halleck. – Z wszystkiego ostał ci się jedynie nieszczęsny Gurney, który wraca prosto z pola walki i rwie się do muzyki. – Trącił następną strunę, nadstawił ucha i uśmiechnął się. – Zresztą rada postanowiła, że tak nędznego wojaka jak ty najlepiej będzie nauczyć muzykowania, aby nie zmarnował sobie życia do reszty.

      – No to zaśpiewaj mi jakąś pieśń – powiedział Paul. – Chcę zobaczyć, jak się tego nie powinno robić.

      – Cha, cha, cha! – Gurney wybuchnął śmiechem i wykonał Piękne Galatki, a piórko migało jak rozmazana plama na strunach, kiedy śpiewał:

       Aaach, piękne Galatki

       Dadzą za szmatki,

       Za wodę zaś Arrakanki!

       Lecz nasze ślicznoty

       Dają z ochoty,

       Bo lubią to Kaladanki!

      – Nieźle jak na tak kiepską do instrumentu rękę – powiedział młodzieniec – ale jeśli moja matka usłyszy, jakie świństwa wyśpiewujesz na zamku, udekoruje twoimi uszami zewnętrzny mur.

      Gurney pociągnął się za lewe ucho.

      – Dekoracja z nich też kiepska, bo okropnie się zszargały od podsłuchiwania przy dziurkach od klucza, jak pewien znany mi chłopak ćwiczy dziwne przyśpiewki na swojej balisecie.

      – Zapomniałeś już, widzę, jak to miło, gdy ktoś nasypie ci piasku do łóżka – rzekł Paul. Ściągnął ze stołu pas tarczy i zapiął go jednym ruchem na biodrach. – Zatem stawaj do walki!

      Oczy Hallecka rozszerzyły się w udawanym zdziwieniu.

      – A więc to tak! To twoja wredna dłoń dokonała owego czynu! Broń się dziś, paniczu, broń. – Porwał rapier i wywinął nim w powietrzu. – Jestem demonem zemsty!

      Paul chwycił bliźniaczy rapier, zgiął w dłoniach klingę, stanął w aguile z jedną nogą wysuniętą do przodu. Przybrał pełną namaszczenia pozę, parodiując doktora Yuego.

      – Ale gamonia przysyła mi ojciec do białej broni – powiedział z naciskiem. – Gamoniowaty Gurney Halleck zapomniał podstawowych zasad walki z uzbrojonym i chronionym tarczą przeciwnikiem. – Trzasnął włącznik siły w pasie, poczuł świerzbienie skóry na czole i wzdłuż pleców od pola ochronnego, usłyszał charakterystyczne zmatowienie przefiltrowanych przez tarczę zewnętrznych odgłosów. – Walcząc z tarczą, poruszamy się szybko w obronie, powoli w natarciu – rzekł. – Natarcie ma na celu wyłącznie sprowokowanie przeciwnika do zrobienia fałszywego kroku, wystawienie go na śmiertelny cios. Tarcza zbija szybkie pchnięcie, przyjmuje powolny handżar! – Prztyknął klingą, wykonał błyskawiczną fintę i uciekł do tyłu, sposobiąc się do zwolnionego pchnięcia tak mierzonego w czasie, by zwiodło ślepy system obronny tarczy.

      Halleck obserwował akcję i w ostatniej chwili zrobił ćwierć obrotu, przepuszczając stępiony koniec rapiera koło piersi.

      – Szybkość znakomita – powiedział – lecz byłeś szeroko otwarty na podstępny kontratak pchlim sztychem.

      Paul odstąpił do tyłu, zmarkotniały.

      – Powinienem sprać ci tyłek za taką beztroskę – powiedział Halleck. Wziął ze stołu goły handżar i podniósł go. – Coś takiego w ręku przeciwnika może ci utoczyć krwi. Jesteś pojętnym uczniem, jak żaden, lecz ostrzegałem cię, abyś nawet w zabawie nie dopuścił człowieka ze śmiercią w dłoni za zasłonę.

      – Chyba nie jestem dziś w odpowiednim nastroju – rzekł Paul.

      – W nastroju? – Głos Hallecka zdradzał wściekłość nawet mimo filtru tarczy. – Co ma do tego nastrój? Walczysz, kiedy zachodzi konieczność, i to bez względu na nastroje. Nastrój można mieć do przejażdżki, do amorów albo do gry na balisecie.

      – Bardzo mi przykro, Gurneyu.

      – Nie nazbyt przykro!

      Halleck ożywił swoją tarczę i stanął w pozycji, z handżarem w wysuniętej do przodu lewej ręce i z wysoko uniesionym rapierem w prawej.

      – Teraz, powiadam ci, broń się naprawdę!

      Dając ogromnego susa w bok i drugiego przed siebie, zaatakował z furią.

      Paul cofnął się, parując. Usłyszał trzaski pola, kiedy krawędzie tarcz starły się i odepchnęły, poczuł mrowienie naelektryzowanej od tego zetknięcia skóry. „Co opętało Gurneya? – zadawał sobie pytanie. – On tego nie udaje!” Poruszył lewą ręką i z pochwy nad nadgarstkiem do jego dłoni wsunął się sztylet.

      – Zorientowałeś się, że potrzebna ci dodatkowa klinga, co? – mruknął Halleck.

      „Czyżby zdrada? – zdumiał się Paul. – To niepodobne do Gurneya!”

      Walczyli w całej sali – pchnięcie i parada, finta i riposta. Wewnątrz ochronnych bąbli powietrze stęchło od oddechów, nie była go w stanie wymienić powolna cyrkulacja wzdłuż brzegów osłon. Po każdym zetknięciu się tarcz coraz silniej czuć było ozon.

      Chłopak nadal się cofał, ale teraz w kierunku stołu treningowego. „Jeśli zdołam obrócić go przy stole, pokażę mu sztuczkę – pomyślał. – Jeszcze krok, Gurneyu”.

      Gurney zrobił krok.

      Paul sparował zasłoną usuwającą w dół i zobaczył, że rapier Hallecka zawadza o krawędź stołu. Zszedł z linii ćwierćobrotem, zadał górne pchnięcie rapierem i podjechał sztyletem do szyi przeciwnika. Zatrzymał ostrze centymetr od żyły szyjnej.

      – Tego szukasz? – wyszeptał.

      – Popatrz w dół, chłopcze – wysapał Gurney.

      Paul usłuchał i spostrzegł pod brzegiem blatu handżar Hallecka niemal przytknięty do swego krocza.

      – Razem byśmy poszli do nieba – powiedział Gurney. – Ale przyznam, że przyciśnięty walczyłeś nieco lepiej. Zdaje się, że tym razem nastrój ci dopisał. – I wyszczerzył zęby w wilczym uśmiechu, ponownie deformując swą bliznę.

      – Ale na mnie napadłeś – rzekł Paul. – Naprawdę ciąłbyś do krwi?

      Halleck cofnął handżar, wyprostował się.

      – Gdybyś walczył choć odrobinę poniżej swych możliwości. Zrobiłbym ci niezłą krechę, długo byś ją pamiętał. Nie pozwolę, by mój ulubiony adept padł z ręki pierwszego harkonneńskiego łazęgi, jaki stanie mu na drodze.

      Paul wyłączył