Diuna. Frank Herbert. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Frank Herbert
Издательство: PDW
Серия: s-f
Жанр произведения: Историческая фантастика
Год издания: 0
isbn: 9788381887533
Скачать книгу
– powiedziała – lecz to, co głosi Biblia P-K, winno brzmieć: „Nie będziesz czynił machin udających umysł ludzki”. Czy studiowałeś przypadek mentata w waszej służbie?

      – Studiowałem pod kierunkiem Thufira Hawata.

      – Wielka Rewolta wymusiła rozwój ludzkich umysłów. Powstały szkoły rozwijające talenty człowieka.

      – Szkoły Bene Gesserit?

      Przytaknęła.

      – Z owych starożytnych szkół pozostały do dziś dwie najważniejsze: Bene Gesserit i Gildia Kosmiczna. Gildia, jak sądzimy, kładzie nacisk na prawie czystą matematykę. Bene Gesserit zajmuje się innymi sprawami.

      – Polityką.

      – Kull wahad! – zawołała stara. Spojrzała surowo na Jessikę.

      – Ja mu nie mówiłam, wasza wielebność – powiedziała Jessika.

      Matka wielebna ponownie skupiła uwagę na Paulu.

      – Wpadłeś na to, nie mając prawie żadnych poszlak – zauważyła. – Rzeczywiście, polityką. Pierwszymi szkołami Bene Gesserit kierowały te, które dojrzały potrzebę ciągłości w sprawach ludzkich. Zrozumiały, że takiej ciągłości nie będzie bez oddzielenia rasy ludzkiej od zwierzęcej… w celach rozrodczych.

      Nagle słowa starej utraciły dla Paula swą szczególną ostrość. Obraziły w nim to coś, co jego matka nazywała instynktem prawości. Nie żeby matka wielebna go okłamywała. Było jasne, że wierzy w swoje słowa. Chodziło o rzecz istotniejszą, związaną z jego straszliwym przeznaczeniem.

      – A matka mówiła mi, że wiele absolwentek szkół Bene Gesserit nie zna swojego pochodzenia – powiedział.

      – Zapisy linii genetycznych zawsze zostają w naszych rejestrach – odparła stara. – Twoja matka wie, że pochodzi albo od Bene Gesserit, albo też jej ród sam z siebie był do przyjęcia.

      – Dlaczego więc nie może znać swoich rodziców?

      – Niektóre ich znają… Wiele nie zna. Mogłyśmy, na przykład, planować skrzyżowanie jej z bliskim krewnym, by uzyskać dominantę pewnej cechy genetycznej. Powodów jest wiele.

      Znów obraziła jego prawość.

      – Sporo na siebie bierzecie – rzekł.

      Matka wielebna zapatrzyła się w niego. „Czyżbym usłyszała krytycyzm w jego głosie?” – przemknęło jej przez myśl.

      – Dźwigamy ciężkie brzemię – przyznała.

      Paul czuł, że coraz bardziej wychodzi z szoku wywołanego próbą. Spojrzał prosto w jej taksujące oczy i powiedział:

      – Twierdzisz, że mogę być Kwisatz Haderach. Co to jest? Ludzki gom dżabbar?

      – Paulu – powiedziała Jessika – nie wolno ci przemawiać takim tonem do…

      – Ja to załatwię, Jessiko – przerwała jej stara. – Otóż, chłopcze, czy słyszałeś o serum prawdomówczyni?

      – Zażywacie je, by rozwinąć dar wykrywania kłamstwa. Wiem to od matki.

      – Widziałeś kiedyś trans prawdy?

      Pokręcił głową.

      – Nie.

      – Serum jest niebezpieczne – powiedziała – ale daje szósty zmysł. Kiedy dar serum spłynie na prawdomówczynię, może ona zobaczyć wiele miejsc w swej pamięci, w pamięci swego ciała. Widzimy tyle dróg przeszłości… lecz są to jedynie drogi kobiece. – W jej głosie zagościła nuta smutku. – Ale jest miejsce, którego nie może zobaczyć żadna prawdomówczyni. Odpycha nas ono, przeraża. Mówi się, że pewnego dnia pojawi się mężczyzna i odnajdzie w darze serum swoje wewnętrzne widzenie. Zobaczy to, czego my nie możemy: zarówno kobiecą, jak i męską przeszłość.

      – Wasz Kwisatz Haderach?

      – Tak, ten, który jest w wielu miejscach naraz: Kwisatz Haderach. Wielu mężczyzn zażyło serum… bardzo wielu, ale żadnemu się to nie udało.

      – Zażyli i zawiedli? Wszyscy?

      – Och, nie! – Potrząsnęła głową. – Zażyli i umarli.

      Próbować zrozumieć Muad’Diba bez zrozumienia jego śmiertelnych wrogów Harkonnenów to próbować zobaczyć Prawdę, nie znając Kłamstwa. Jest to próba ujrzenia Światła bez poznania Ciemności. To niemożliwe.

      – z Księgi o Muad’Dibie pióra księżnej Irulany

      Częściowo skryty w cieniu globus plastyczny wirował popychany migocącą od pierścieni pulchną dłonią. Globus tkwił na zmiennokształtnym stojaku pod jedną ze ścian pozbawionego okien pokoju, którego pozostałe ściany stanowiły różnobarwną mozaikę rulonów, księgofilmów, taśm oraz szpul. Pomieszczenie rozjaśniało światło ze złotych kul wiszących w przenośnych polach dryfowych.

      Pośrodku pokoju stało elipsoidalne biurko o zielonkaworóżowym blacie ze skamieniałego drzewa elakka. Otaczały je stałokształtne fotele dryfowe, z których dwa były zajęte. W jednym siedział ciemnowłosy, mniej więcej szesnastoletni młodzieniec o okrągłej twarzy i ponurym spojrzeniu. W drugim smukły, niewysoki mężczyzna o zniewieściałych rysach. Zarówno młodzieniec, jak i mężczyzna patrzyli na globus i na prawie schowanego za nim gospodarza.

      Zza globusa dobiegł chichot. Chichot przeszedł w basowy głos, który zahuczał:

      – Oto i ona, Piterze: największa pułapka w historii ludzkości. I książę w nią wpadnie. Czyż nie jest wspaniałe to, co robię ja, baron Vladimir Harkonnen?

      – Z całą pewnością, baronie – powiedział mężczyzna melodyjnym tenorem.

      Pulchna dłoń spoczęła na globusie, wstrzymując jego obrót. Teraz wszystkie oczy w pokoju skupiły się na nieruchomej powierzchni i spostrzegły, że jest to rodzaj globusa wykonywanego dla bogatych kolekcjonerów lub gubernatorów planet Imperium. Nosił znamię imperialnego rękodzieła. Linie południków i równoleżników sporządzono z cieniutkiego jak włos platynowego drutu. Czapy polarne wyłożone były wspaniałymi mlecznymi diamentami.

      Pulchna dłoń przesunęła się, wodząc po detalach powierzchni.

      – Proszę was, obserwujcie – zahuczał bas. – Obserwuj uważnie, Piterze, i ty też, mój kochany Feydzie-Rautho. Od sześćdziesiątego stopnia szerokości północnej po siedemdziesiąty południowej… jakie rozkoszne zmarszczki. A ich barwa… Czyż nie przywodzi wam na myśl słodkich karmelków? I nigdzie nie ujrzycie błękitu jezior, rzek ani mórz. A te urocze czapy polarne… jakże malusieńkie. Czyż ktoś mógłby się pomylić co do tego miejsca? Arrakis! Zaiste unikalna. Wspaniałe tło dla unikalnego zwycięstwa.

      Uśmiech zaigrał na ustach Pitera.

      – I pomyśleć, baronie, że Padyszach Imperator wierzy, że oddał księciu twą przyprawową planetę. Ależ to żałosne.

      – Bezsensowna uwaga – zahuczał baron. – Mówisz to, by skonfundować małoletniego Feyda-Rauthę, a nie widzę potrzeby konfundowania mojego bratanka.

      Młodzieniec o ponurej twarzy poprawił się w fotelu i wygładził fałdę na swych czarnych trykotach. Wyprostował się, usłyszawszy dyskretne pukanie do drzwi za swoimi plecami.

      Piter odkleił się od fotela, podszedł do drzwi i uchylił je na tyle tylko, by przez szparę przejąć tuleję pocztową. Zamknął drzwi, rozwinął rulon i przebiegł go wzrokiem. Zachichotał. Raz i drugi.

      – No i co? – zapytał Vladimir.

      – Głupiec odpowiedział nam, baronie!

      –