Obserwatorka. Alicja Sinicka. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Alicja Sinicka
Издательство: OSDW Azymut
Серия:
Жанр произведения: Крутой детектив
Год издания: 0
isbn: 978-83-66611-16-0
Скачать книгу
córka straciła życie w tragicznym wypadku.

      Wszyscy w moim bloku mówią, że to był wypadek. Nikt nie chce dopuścić do siebie innej możliwości. Bezpieczniej jest tak myśleć. Opcja, że ktoś przyczynił się do jej upadku, jest przerażająca. O morderstwach najlepiej czyta się w internecie. Świadomość, że coś takiego mogłoby się stać w naszej okolicy, jest nie do zniesienia. Czasem się zastanawiam, co o tej sprawie sądzą pozostali mieszkańcy Migdałowej – ci wszyscy wygodni właściciele wytwornych domów. Na pewno znali Justynę lepiej niż ja. Ulica dzieli się na bogatych i biednych: biedni są stłoczeni w moim bloku, bogaci to cała reszta. Trzy razy większa grupa niż nasza.

      Gdy przechodzę obok domu sąsiadki Justyny, słyszę, jak rozmawia z koleżanką o tym tragicznym wydarzeniu. Wsiadają właśnie do srebrnego vana. Tęga kobieta kręci z dezaprobatą głową i mruży oczy. Mówi:

      – Myślę, że Justyna za bardzo się odsłaniała. Krótkie spódniczki nawet zimą.

      – Coś sugerujesz? – odpowiada jej piękna blondynka w koku.

      – To się mogło komuś nie spodobać albo… – Macha ręką. – …spodobać aż nadto.

      Poprawiam swoje kwieciste szorty ledwie przykrywające uda, przejeżdżam dłonią po grubych rajstopach i przyspieszam kroku. Mam irracjonalne wrażenie, że te zadbane kobiety celowo rozpoczęły taki temat, gdy przechodziłam obok nich. Chciały mi dopiec. Mam czarne włosy, też lubię chodzić w ubraniach podkreślających figurę. Czuję na plecach ich spojrzenia, oblepiają mnie jak zimny pot. Robi mi się gorąco, duszno. Może to od szybkiego marszu. Przecież nie powinnam się przejmować tymi komentarzami. Niemożliwe, żebym sprowokowała je do takiej rozmowy. To tylko zbieg okoliczności.

      Dziś czeka mnie intensywny dzień. Muszę się skupić, żeby stawić czoła wszystkim czekającym mnie wyzwaniom.

      Rozdział 2

      Dzień dobiega końca, a ja nie mogę poruszyć górną wargą. Na razie nie boli, tylko puchnie, ale tracę nad nią kontrolę. Czuję się, jakby użądliła mnie w nią pszczoła. Prawa dolna powieka wydaje się coraz większa, nachodzi mi na oko, nie widzę przez to wyraźnie. Niedługo całkowicie przysłoni mi widok i zostanie tylko lewe oko, które jawi mi się teraz jako jedyny kontakt ze światem. Patrzę nim na wąską asfaltową ścieżkę przecinającą wypłowiały trawnik. Pada na nią światło latarni stojącej przed szpitalem.

      Idę, stukając obcasami kozaków. Buty, które tak lubiłam, teraz mi ciążą, przeszkadzają. Chciałabym, żeby ktoś powiedział, że wszystko będzie dobrze, że nic mi już nie grozi. Pragnę uciec przed ciemnością nocy, mam wrażenie, że zaraz znowu ktoś mnie zaatakuje. Z lewego oka lecą mi łzy, z prawego przez opuchliznę nie są w stanie wypłynąć. Rozmazują tylko widok, przez wąską szparę nie dostrzegam już nic. Niech ta opuchlizna się zatrzyma. Niech już nie rośnie. Boję się, że pochłonie mnie całą.

      Wciągam powietrze nosem, gdy wchodzę przez przeszklone drzwi na Szpitalny Oddział Ratunkowy w Oławie. W poczekalni siedzi staruszek z wenflonem w ręce. Za ladą rejestracji drobna brunetka w okularach stuka coś na klawiaturze.

      Podchodzę i opieram się całym ciałem o chłodny, śliski blat, oddycham głośno.

      Kobieta rzuca mi znad okularów zniecierpliwione spojrzenie, układając wargi do wypowiedzenia karcących słów w stylu „Niech poczeka, nie widzi, że jestem zajęta?”. Gdy jednak omiata wzrokiem moją twarz, coś w jej spojrzeniu się zmienia. Przełyka ślinę, zniecierpliwienie ustępuje miejsca wzbierającemu współczuciu, może lękowi.

      – Upadłam – szepczę, a raczej mamroczę.

      Nie sądzę, żeby zrozumiała. Ona jednak kiwa głową.

      Bez słowa wstaje, przejeżdża dłońmi po białym kitlu i znika za wąskimi drzwiami. Patrzę na nie, a raczej na srebrną klamkę, która wciąż jest ugięta. Kobieta musi stać po drugiej stronie i trzymać na niej dłoń, jakby chciała kogoś dyskretnie o czymś poinformować i jednocześnie pozostać tutaj.

      Wraca. Słyszę jakiś damski głos dobiegający z tamtego pomieszczenia:

      – Spisz, Elu, formularz z panią.

      Kobieta przewraca oczami i znowu znika za drzwiami. Tym razem ich nie zamyka. Słyszę jej odpowiedź:

      – Pani nie jest w stanie mówić.

      Warga zaczyna mnie boleć, chyba przestaje puchnąć. Zamienia się w odważnik, który ciągnie moją twarz w dół. Wydaję z siebie ciche westchnienie.

      Kobieta wraca i podaje mi jakiś dokument. Z trudem wypełniam go otrzymanym długopisem, który co chwilę przerywa. Później kobieta chowa się z papierami w pomieszczeniu za rejestracją.

      – Niechże pani usiądzie, na litość boską – słyszę głos staruszka.

      Wciąż stoję przy ladzie. Powoli odwracam się do niej plecami i zerkam na niego, kręcąc nieporadnie głową.

      – Co za skurwiel tak cię urządził – warczy przez żółte zęby, a z jego ust tryska ślina.

      Wtem otwierają się inne drzwi, tuż obok krzesła, na którym siedzi staruszek. Zza framugi wygląda młody mężczyzna w modnie wygolonej fryzurze i pomarańczowym uniformie z napisem „Ratownik medyczny”.

      – Poproszę panią – mówi poważnie, nie spuszczając wzroku z mojej twarzy.

      On jednak nie wygląda na zmartwionego jak kobieta z rejestracji. W jego spojrzeniu czai się ocena obrażeń. Patrzy na moje prawe oko, potem na wargę.

      Otwiera szerzej drzwi, wpuszczając do skąpanej w półmroku poczekalni ostre światło jarzeniówek. Podchodzę do niego powoli. Cała jestem obolała, choć tak naprawdę ucierpiała przecież tylko moja twarz. Ratownik prowadzi mnie do wyłożonej błyszczącymi niebieskimi kaflami sali, a raczej salki, chyba jednej z kilku. Pomieszczenie obok zajmuje jakieś dziecko wzbraniające się przed pobraniem krwi. Krzyczy głośno przekleństwa, a matka stara się je uspokoić. Jego pisk wwierca mi się w głowę.

      Wydaję z siebie cichy jęk, gdy mężczyzna pomaga mi usadowić się na białej kozetce. Chcę, żeby dał mi coś przeciwbólowego, ale słowo „przeciwbólowy” jest niemożliwe do wypowiedzenia, gdy ma się unieruchomioną górną wargę. Ratownik gwałtownie podnosi dłoń tuż przed moją twarzą, sięgając do wieszaka na kroplówkę. Osłaniam się przed nim odruchowo. Z prawego oka lecą kolejne łzy, nie mogę złapać tchu. Warga zaczyna boleć jeszcze bardziej.

      – Spokojnie, przepraszam. – Marszczy brwi i kręci głową jakby do siebie. – Zaraz przyjdzie lekarz.

      Gdzieś dzwoni. Opisuje przez telefon mój stan, potem wbija mi wenflon nad dłonią i prosi, żebym się położyła na boku. Wychodzi.

      Zamykam oczy, nie jestem jeszcze w stanie wrócić myślami do tych okropnych wydarzeń. Nie chcę tego teraz wspominać. Powtarzam sobie tylko w duchu, że jestem już bezpieczna. Nic mi nie grozi. Przeżyłam – to najważniejsze.

      Po paru minutach robi mi się lżej. Słyszę nad sobą rozmowę kobiet przeplataną głosem ratownika, który się mną zajmuje. Jakaś starsza pani mówi, że zrobiła mu herbatę, żeby się napił.

      – O, jest i pan doktor – kontynuuje starsza pani. – Tu mamy tę dziewczynę, o której Marcin mówił.

      Słyszę powolne kroki. Po chwili milkną. Czuję na sobie czyjś wzrok, słyszę czyjś oddech. Powoli otwieram oczy i zastygam w bezruchu. To, co widzę, mrozi mnie, onieśmiela i uspokaja zarazem. Nie wiem, co mam zrobić: