Totentanz. Mieczysław Gorzka. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Mieczysław Gorzka
Издательство: PDW
Серия:
Жанр произведения: Ужасы и Мистика
Год издания: 0
isbn: 9788380742697
Скачать книгу
nocne zdjęcia dobrej jakości.

      Swoim optymizmem zaraził resztę.

      W pierwszy weekend lata, w ciepłą i gwiaździstą noc dwa samochody osobowe wyjechały z Wrocławia drogą w kierunku Smolca. Przed osiedlem domków jednorodzinnych skręciły z ulicy Żwirki i Wigury w prawo i wąską asfaltową drogą pojechały wzdłuż wysokiego ogrodzenia, za którym rozciągały się tereny należące do jednostki wojskowej przy lotnisku na Strachowicach, w kierunku Krzeptowa i dalej.

      Ruch był niewielki, jechali szybko, podnieceni i rozbawieni. Lekki niepokój zabijali głośnym śmiechem, żartami i dużą ilością piwa.

      Droga wiodła przez most na Bystrzycy i ginęła w gęstym lesie. Mimo księżycowej, dość jasnej nocy światła samochodów z trudem przebijały się przez mrok. Rosnące po obu stronach wielkie drzewa z rozłożystymi konarami stykającymi się w górze tworzyły tunel pogrążony w absolutnych ciemnościach. Nad drogą przelewały się fale białej mgły podnoszącej się z podmokłych terenów Parku Krajobrazowego Doliny Bystrzycy.

      – Niech to cholera weźmie! – zaklął Mateusz Jastrzębski prowadzący pierwsze auto i wcisnął odrobinę zbyt mocno pedał hamulca. – Nic nie widać…

      Nagle z tyłu dobiegł ich ostry pisk opon hamującego za nim auta.

      Siedzący na przednim siedzeniu obok kierowcy Oskar Berton, zwany Apaczem, obejrzał się zaniepokojony i pokręcił głową.

      – No, teraz pojechałeś – rzucił.

      Mateusz popatrzył we wsteczne lusterko i nonszalancko wzruszył ramionami.

      – Niech uważa, jak jedzie.

      Nie dał po sobie poznać, że przez chwilę zrobiło mu się gorąco. Ojciec by mu nie wybaczył nawet najdrobniejszej ryski na toyocie. Tym bardziej że był w delegacji za granicą i nie wiedział, że jego nastoletni syn jeździ autem bez pozwolenia. Jadący z tyłu nową hondą civic Tymon Jagla też pewnie nie miałby pomysłu, jak wytłumaczyć starym, co robił o północy kilkanaście kilometrów za miastem i jak doszło do wypadku.

      Mateusz wyjął z rąk Apacza piwo w puszce i pociągnął dwa duże łyki dla kurażu.

      – Daleko jeszcze? – zapytał zniecierpliwiony.

      Mgła zgęstniała. Przed maską samochodu kotłowały się białe tumany, w których ginęło światło reflektorów.

      – Za następnym zakrętem – odrzekł uspokajająco Apacz.

      Rzeczywiście kilkaset metrów dalej las gwałtownie się kończył. Mgła się przerzedziła, widać było szosę prowadzącą przez pola pod rozgwieżdżonym niebem. Dojechali do skrzyżowania. Droga w lewo prowadziła do Kątów Wrocławskich, a w prawo do oddalonej o półtora kilometra miejscowości, której nazwy nie można było odczytać z zamalowanej sprayem tablicy. Skręcili w prawo i chwilę później Apacz kazał Mateuszowi znowu skręcić w szutrową drogę pełną wybojów i kolein. Po przejechaniu kilkunastu metrów znaleźli się w lesie. W świetle księżyca doskonale widać było białe pnie brzóz, połyskujące zza krzewów porastających gęsto pobocze. Po kolejnych kilkuset metrach las się kończył. Po prawej stronie rozciągały się pola uprawne, a w lewo odchodziła zarośnięta wysoką trawą polna droga prowadząca do cmentarnej bramy.

      Apacz wybrał doskonałe miejsce. Pierwsze domostwa znajdowały się kilkaset metrów dalej. Nikt o tej porze nie mógł im przeszkodzić.

      Zaparkowali i wysiedli z samochodów. Odwaga nakręcana do tej chwili przez młodzieńczą brawurę i alkohol gdzieś uleciała.

      – Co jest? – Apacz spojrzał na kolegów z kpiącym uśmiechem na ustach. – Strach was obleciał?

      Związał długie włosy i naciągnął maskę na twarz. Ruszył przed siebie, przecisnął się przez szparę w zardzewiałym ogrodzeniu i znalazł się na cmentarzu. Przez chwilę szarpał bramę, wydając z siebie potępieńcze jęki, jakby był nieboszczykiem desperacko próbującym wydostać się na zewnątrz. Ten pokaz wywołał u reszty mimowolne salwy śmiechu. Apacz, podobnie jak pozostali chłopcy, ubrany był w obcisły czarny kostium, na którym białą fosforyzującą farbą nadrukowano ludzki szkielet. W ciemnościach odznaczały się tylko jasne wzory kości.

      – Muszę w krzaki – powiedział nagle Michał Rudnik.

      Jagoda Chmielnik prychnęła pogardliwie.

      – Kwasu, może ty masz jakiś problem z pęcherzem? – zadrwiła.

      Miała długie, prawie białe włosy i uchodziła za klasową piękność. Nie na darmo nazywano ją Daenerys – była bardzo podobna do królowej Daenerys Targaryen z Gry o tron. Przebrała się zresztą odpowiednio. Nosiła spływającą do ziemi jasną suknię, na ramiona zarzuciła czerwony szal, białe włosy spięła z tyłu w koński ogon. Czubek jej głowy zdobiła korona wycięta z kartonu i oklejoną złotą folią.

      Kwasu popatrzył na nią z wyższością.

      – Po prostu wypiłem najwięcej. – Wzruszył ramionami i skręcił w stronę czerniejących z boku krzewów.

      Pozostali chłopcy skorzystali z okazji i bez słowa poszli w jego ślady.

      Dziewczyny zostały w miejscu.

      – Jak dzieci – powiedziała Fiolka, czyli Ania Wiśniewska.

      Była przebrana za biskupa. Miała na sobie pozłacaną tunikę imitującą szaty liturgiczne, na głowie srebrną infułę, a w ręku trzymała własnoręcznie zrobiony pastorał zakończony efektowną spiralą. Nie mogła pochwalić się talentem plastycznym, ale spirala wyszła jej doskonale.

      – Cóż, przynajmniej można zapalić – westchnęła Dominika Skrucha. Zawsze miała przy sobie co najmniej dwie paczki cienkich mentolowych papierosów. Z racji nazwiska od wczesnej podstawówki nosiła ksywę Skucha – wszyscy, łącznie z nauczycielami, notorycznie przekręcali jej nazwisko. Dominika przebrała się za rycerza. Jej piersi okrywała plastikowa zbroja z herbem Ślepowron, na plecy zarzuciła pelerynę, a do szerokiego wojskowego pasa przymocowała miecz. Na głowie miała hełm. Przyłbica ciągle opadała jej na oczy i Dominika musiała ją poprawiać.

      Ostatnią dziewczyną była Weronika Kaczuk, wysoka, ciemnowłosa, o zadziornym spojrzeniu. Przebrana w czarny habit mniszki wyglądała bardziej na postać z horroru klasy B niż na siostrę zakonną.

      Zanim zdążyły się porządnie zaciągnąć dymem, wrócili chłopcy. Wszyscy naciągnęli już maski i nie mogły ich rozpoznać.

      – Siostry, rzućcie to świństwo! – wykrzyknął pierwszy szkielet głosem Apacza. – Mam coś o wiele lepszego…

      Pogrzebał chwilę w tylnych kieszeniach spodni, wyciągnął kartonowe pudełko po papierosach i triumfalnie pokazał wszystkim zawartość.

      – Świeży towar – odezwał się Tymon Jagla. Miał ksywę Don Pedro. – Ty zawsze masz genialne pomysły, Apacz.

      – Przestańcie! Mamy kręcić film, a wy się najaracie i nic z tego nie będzie – mruknęła Dominika.

      – Przestań, Skucha, będzie lepsza zabawa. – Apacz puścił dwa skręty w obieg.

      Palili w milczeniu.

      – Niezłe zioło – szepnął Kwasu.

      Dziewczyny śmiały się głupkowato. Mateusz Jastrzębski nagle zaczął podskakiwać, jakby stał bosymi stopami na gorącym żelazie. Powtarzał bez przerwy:

      – Czujecie to? Czujecie? Czujecie wibracje?

      Daenerys co chwilę trącała rycerski hełm Dominiki. Przyłbica raz po raz opadała z trzaskiem, ale Dominika się nie denerwowała, tylko cierpliwie ją podnosiła, zanosząc się śmiechem.

      W pewnej chwili Apacz klasnął w dłonie.

      – Dość zabawy! Przecież mamy