Silnik hondy zawył na wyższych obrotach i maszyna wyskoczyła do przodu, w kilka sekund rozpędzając się do setki. Ulice były puste, więc Marcin mógł pozwolić sobie na odrobinę szaleństwa. Przy tej prędkości pęd powietrza chłodził ciało po upalnym dniu.
Dwie minuty później zaparkował na Drzewieckiego pod bramą numer 32.
*
Pchnięte z dużą siłą drzwi uderzyły Parola w twarz. Zaskoczony i oślepiony nagłym bólem stracił równowagę. Przewrócił się na plecy, uderzając głową o podłogę. Co się dzieje, do diabła? – przemknęła mu przez głowę myśl i zaraz zgasła. Powrócił rozsądek. Znajomy samochód, który często za nim jeździł, mężczyzna na stacji benzynowej. Jasny gwint! Przecież już go widział. Raz, przez ułamek sekundy, lecz to wystarczyło, żeby zapamiętał go na zawsze. Takiej twarzy się nie zapomina. Poczuł na skórze lodowate macki strachu.
Trzeba się ratować.
Nie zamierzał się podnosić. Przekręcił się na brzuch, chcąc jednym susem dostać się do pokoju, gdzie w szufladzie biurka miał służbowego walthera P99. Nie zdążył, potężne kopnięcie w bok pozbawiło go oddechu. Upadł, charcząc. Po chwili przeszło. Próbował kopnąć napastnika, wyrzucając nogi do przodu, lecz stopy trafiły w pustkę. Dopiero teraz zdecydował się spojrzeć.
Błękitne oczy, lśniące jak diamenty, ale puste i zimne jak lodowa otchłań. Twarz niewyrażająca żadnych emocji, niczym plastikowa karnawałowa maska z najgorszych sennych koszmarów. Parol zrozumiał w jednej sekundzie. Z takim przeciwnikiem nie ma szans. Nawet się nie przestraszył. Poczuł za to rozczarowanie. Jego życie skończy się, zanim na dobre się rozpoczęło. Tyle lat marzył o chwili, w której uwolni się od matki i zacznie żyć własnym życiem. I już nie zdąży. Nawet nie sprawdzi, jak to jest. Parszywy los.
Mężczyzna ruchem pistoletu pokazał mu, że ma wstać. Szawczak podniósł się wolno. Przedłużył sobie życie o dwie, trzy sekundy. Teraz zaczął się bać. Kiedy strach eksplodował w jego głowie, zrozumiał, że nie ma już nic do stracenia. Dwa kroki do tyłu, biurko, walther P99. Nie miał najmniejszych szans, żeby po niego sięgnąć. Z drugiej strony, skoro wszystko stracone, dlaczego nie miałby spróbować?
Spróbował.
Rozległ się trzask pierwszego wystrzału. Tłumik sprawił, że zabrzmiało to trochę głośniej niż wystrzał korka z butelki musującego wina w noc sylwestrową. Pierwszy toast na stypie.
Pocisk uderzył Parola w lewe ramię. Nie poczuł bólu, tylko szarpnięcie. Kiedyś podczas gry w tenisa dostał w ramię piłką. Dokładnie takie samo uczucie. O dziwo, wtedy bolało od razu, i to jak cholera.
Zrobił drugi krok i goście pogrzebowi otworzyli drugiego szampana. Piłka tenisowa zaserwowana z drugiego końca kortu tym razem uderzyła go w udo. Znowu nie bolało. Tylko noga załamała się pod nim nieoczekiwanie i runął na dywan.
W psychologii taki stan nazywa się syndromem wyparcia. Mózg aspiranta Gotarda Szawczaka postanowił znaleźć się w zupełnie innym miejscu i podsunął mu kuszące obrazy z innej rzeczywistości. Dopiero patrząc z perspektywy dywanu, Parol wrócił do chwili tu i teraz. Biurko nadal stało w tej samej odległości co poprzednio. Szuflada nadal była zamknięta. Walther nadal był zabezpieczony.
Nieoczekiwanie z boku rozległ się przeraźliwy wrzask. Parolowi wydawało się, że pękają mu bębenki w uszach – i nie było to kolejne złudzenie wyprodukowane przez mózg. Zabójca drgnął przestraszony, lufa jego broni zaczęła przesuwać się w lewo, skąd dobiegał wściekły krzyk. Zanim jednak wykonał pół ruchu, spadła na niego wychudła postać w o wiele za dużej białej koszuli nocnej.
Matka Parola. Musiała się zorientować, co się dzieje, i z dziką furią zaatakowała napastnika. W pierwszej chwili uległ pod jej naporem. Parol widział, jak oboje lecą w kierunku szafki na buty. Pod wpływem uderzenia góra szafki pękła i wylądowali na podłodze. Wrzask nie ustawał.
Szawczak uświadomił sobie, że ta scena rozgrywa się przed jego oczami jakby w zwolnionym tempie. To była dla niego szansa. Musiał wykorzystać ten drobny poślizg w czasie i sięgnąć po broń. Próbował wstać, ale przestrzelona w udzie noga nie wytrzymała ciężaru i znowu runął na podłogę. Tym razem o wiele bliżej biurka. Pomyślał, że nie zdąży. Ruszał się jeszcze wolniej niż otoczenie wokoło. Sięgnął do szuflady, wymacał zimną stal pistoletu, sprawnie przesunął kciukiem dźwignię zabezpieczenia i już się odwracał w kierunku dwóch walczących w przedpokoju postaci.
Rozległy się dwa stłumione wystrzały. Zobaczył, że na białej nocnej koszuli pojawiły się dwie krwawe plamy, które szybko się powiększały. Dwa pociski wystrzelone z niewielkiej odległości przeszyły na wylot wychudzoną pierś jego matki i utkwiły w suficie. Jeden rozbił klosz lampy i na podłogę posypały się szklane odłamki.
Morderca zepchnął z siebie martwą kobietę i uklęknął, mierząc do Szawczaka. Wtedy policjant nacisnął na spust. Był bardzo dobrym strzelcem. Co innego jednak strzelać na strzelnicy, gdzie można przyjąć optymalną pozycję i dokładnie przymierzyć, a co innego strzelać, leżąc na boku i opierając się jednym łokciem o podłogę.
Parol naciskał spust czterokrotnie, raz za razem. Pierwszy pocisk trafił najbliżej celu – utkwił w futrynie drzwi pokoju. Potem rozdygotana przez odrzut ręka kierowała kule coraz mniej celnie.
Teraz on strzeli. Ta myśl dodała Parolowi siły. Przeczołgał się w bok dokładnie w chwili, kiedy tamten nacisnął spust.
Parol wiedział, że największą szansę na celny strzał ma w pozycji leżącej na brzuchu. Nie wziął jednak pod uwagę, że jest ranny. Bezwładne ramię i noga nie pozwoliły na szybki ruch. Zdążył wystrzelić tylko raz, na oślep. Nie trafił.
Tamten posłał mu kolejne dwie kule. Jedna zrykoszetowała od żeliwnego grzejnika i kiedy wracała podobnym torem, na jej drodze znalazła się głowa leżącego policjanta.
Szawczak zobaczył przed oczami błysk i zapadł w mrok nieświadomości.
Zabójca się wyprostował. Patrzył, jak wokół głowy Parola wolno rozlewa się kałuża krwi. Dla pewności zrobił krok w przód i raz jeszcze podniósł broń.
Nie zdążył wystrzelić. Kątem oka zobaczył, że uchylają się drzwi do mieszkania.
*
Odgłosy wystrzałów usłyszał bardzo wyraźnie. W pierwszej chwili zamarł i poczuł zimny dreszcz na plecach.
Jeden, dwa.
Ocknął się z bezruchu ułamek sekundy później. Był przecież policjantem, do licha. Adrenalina uderzyła do mózgu i pobudziła do działania.
Trzy, cztery.
Cztery wystrzały z pistoletu. Znał ten odgłos – policyjny walther. Szarpnął za klamkę drzwi prowadzących do budynku. Zamknięte. Spojrzał przelotnie na panel domofonu i natychmiast zarzucił ten pomysł. Rozejrzał się gorączkowo. Przed bramą stał kosz na śmieci. Zakrzewski kilkoma mocnymi kopnięciami wyrwał go z chodnika razem z dwiema kostkami brukowymi, do których kosz był przytwierdzony. Szyba z hartowanego szkła pod wpływem silnych uderzeń najpierw popękała, a potem zrobił się w niej otwór. Marcin włożył do środka rękę i nacisnął klamkę. Znowu usłyszał huk wystrzału. Wbiegał po schodach na drugie piętro, klnąc, że nie ma przy sobie broni. Zawsze powtarzał sobie, że jest policjantem z kryminalnej, musi być uzbrojony. I akurat dzisiaj pistolet zostawił w domu.
Na drugim piętrze zatrzymał się i spojrzał na drzwi numer 8. Były uchylone. W środku panowała niczym niezmącona cisza. Zbliżył się ostrożnie, przykucnął i pchnął drzwi.
Kobieta