Stulecie kryminału. Marcel Woźniak. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Marcel Woźniak
Издательство: OSDW Azymut
Серия:
Жанр произведения: Классические детективы
Год издания: 0
isbn: 9788366517615
Скачать книгу
zabiłem i ukryłem w sklepie, ale już 14 kwietnia przez posterunkowego Bielawskiego P.P. Wysoka wykrytą została.

      Pokazana przez post. B. czerwona chustka od nosa jest moją własnością, którą musiałem zgubić na podwórzu Pawlaka.

      Jako uniewinnienie podaję, iż mam do utrzymania 5 dzieci, od 5 do 13 lat stare, a obecnie nie mam pracy. Tak nic więcej nie mam do nadmienienia.

      – No to podpisujcie tu, gdzie ptaszek. – Policjant wskazał miejsce u dołu zeznania. Zatrzymany podszedł bliżej, trzymając w garści portki, żeby mu nie opadły. Zgodnie z regulaminem szelki wczoraj jeszcze zostały mu odebrane, bo jak głosiła instrukcja w sprawie zatrzymania przestępcy: „istniało zawsze prawdopodobieństwo, że zdesperowany aresztant może się na szelkach czy na pasku obwiesić”.

      Mężczyzna wziął do ręki pióro i umoczył stalówkę w kałamarzu wypełnionym atramentem. Bielawski spojrzał na jego palce. Wszystkie były brudne od pieczęciowego atramentu.

      – Możecie najpierw przeczytać, zanim co podpiszecie?

      – Mogę? – Zatrzymany najwyraźniej się zdziwił. – A po cholerę, jak i tak świnia przepadła? – stwierdził i złożył kulfoniasty podpis.

      – I o to się właśnie rozchodzi. – Zadowolony starszy posterunkowy spojrzał na swojego podwładnego, który wpatrywał się w ulicę za oknem.

      – Frąckowiak, odprowadźcie aresztanta do aresztu.

      – Tak jest. – Młody policjant zerwał się z krzesła. – Gdzie, panie posterunkowy? Przecie u nas nie ma aresztu.

      – No do piwnicy – wyjaśnił jak małemu dziecku. Gówniarz musi się jeszcze sporo nauczyć, pomyślał stary policjant.

      Gdy został w pokoju sam, otworzył szufladę i wydobył dużą białą kartkę. Na niej niezwykle starannie wyrysowana była tabelka zawierająca w dwóch rzędach pięć kratek, wielkości trzy na trzy centymetry. Każdej przyporządkowana została cyfra od jeden do pięciu oraz litera. Te górne miały literkę P, a dolne L.

      Serce starszego posterunkowego zabiło mocniej na ten widok. Zadowolony uśmiechnął się pod wąsem. W każdej kratce widniał dokładny ślad atramentowych odcisków palców. Ta tabelka była jego własnym pomysłem. Starszy posterunkowy Bielawski postanowił bowiem wykorzystać w praktyce wiedzę o daktyloskopii. Wymyślił i wyrysował za pomocą ołówka i linijki tabelkę do odcisków, pobrał je od zatrzymanego, a później spróbował porównać z tymi znalezionymi na miejscu przestępstwa. Nie miał co prawda pojęcia, jak się zbiera odciski palców w chlewie, ale dostrzegłszy zabrudzoną szybkę w okienku, wpadł na pomysł. Zanim poszli z gospodarzem do Mościsk, kazał swojemu podwładnemu wydłubać kit z ramki okiennej i ostrożnie wyjąć szybkę z dolnej prawej strony, gdzie – jak mu się wydawało – ktoś próbował ją oczyścić z zewnątrz, żeby zajrzeć do środka.

      I rzeczywiście na szybce widać było wyraźne odciski palców. Porównał je zatem z tymi zdjętymi z palców złodzieja, przypatrując się jednym i drugim przez szkło powiększające. Odcisk kciuka był bardzo podobny. Ale głowy by nie dał, więc nie wpisał swoich daktyloskopijnych ustaleń do doniesienia do Prokuratorii, żeby go tam nie wyśmiali. Kartkę z odciskami opisał jednak imieniem i nazwiskiem zatrzymanego i włożył ją do zupełnie nowej, białej teczki. Na karcie tytułowej napisał równym, kaligraficznym pismem: „Daktyloskopia” – odciski linii papilarnych przestępców.

      Nawet nie wiedział, po co mu ta teczka i te odciski, ale jednego był pewien: nadmiar wiedzy jeszcze nikomu nie zaszkodził.

      ***

      Wszystkie fragmenty pism urzędowych pochodzą z autentycznych zapisków posterunkowego Ludwika Bielawskiego, który w latach dwudziestych pełnił służbę na posterunku Policji Państwowej w miejscowości Wysoka, powiat Wyrzysk. Brulion brudnopisu, który policjant wykorzystywał do tworzenia projektów swoich służbowych zapisków i prywatnych korespondencji, zawiera także autentyczne dyktanda, pisane ręką Bielawskiego i oceniane (zazwyczaj dość wysoko) przez nauczyciela. Oznacza to zapewne, że ambitny policjant dokształcał się po pracy. Zeszyt ten trafił kilkanaście lat temu w moje ręce. Przekazałem go do Muzeum Okręgowego w Pile, mając nadzieję, że tak ciekawy dokument stanie się ważnym przyczynkiem do badań prowadzonych nad historią Policji Państwowej w latach dwudziestych XX wieku na pograniczu polsko-niemieckim. Dopóki jednak jeszcze się nie stał, pozwoliłem sobie w sposób twórczy skorzystać z notatek policjanta Bielawskiego i opowiedzieć prawdziwą historię pewnej świni, czerwonej chusteczki i daktyloskopii, nieco tylko dodając od siebie na zasadach licentia poetica.

      Wojciech Chmielarz

      Policja

      1

      „PIERDOLCIE SIĘ, EKOŚWIRY!!!”

      Brian wpatrywał się w wielki czarny napis na białej kartce. Poszczególne litery napisano ekspresyjnie, jakby w pośpiechu i wielkich emocjach. Kartkę włożono za wycieraczkę forda mustanga GT, tak żeby była pierwszą rzeczą, którą zauważy człowiek zbliżający się do pojazdu. Dopiero później można było dostrzec siedzącego na miejscu kierowcy martwego właściciela samochodu.

      – Niezły list pożegnalny – rzucił podinspektor Klich, stając obok Briana.

      – To jego pismo? – zapytał komisarz.

      – To wykażą ekspertyzy, ale kto inny miałby to napisać?

      Brian wzruszył ramionami. Ruszył przed siebie. Stanął obok wozu. Drzwi od strony kierowcy były otwarte. Pracujący przy nich technik odsunął się, robiąc miejsce Brianowi. Policjant kucnął i zerknął na siedzące w środku ciało. Mężczyzna liczył sobie ponad siedemdziesiąt lat. Miał białe włosy, krótko ostrzyżoną brodę, pociągłą twarz i szpecący ją duży, kartoflowaty nos, dowód na to, że jego właściciel miał spory kłopot z alkoholem. A także pokaźną nadwagę. Oczy były przymknięte, usta półotwarte. W pierwszej chwili można było pomyśleć, że po prostu śpi.

      – Kiedy puścimy komunikat, sporo ludzi w Warszawie otworzy szampana – rzucił Klich.

      – Jacy ludzie?

      – Głównie ekolodzy.

      – Którzy?

      – Wszyscy. Od komunistów do faszystów. Wszyscy go nienawidzili.

      Facet w samochodzie przed nim nazywał się Rafał Maks Warzocha i tak jakby był gwiazdą. Gwiazdą dla pewnego określonego, niewielkiego wycinka społeczeństwa, ale jednak gwiazdą. Czołowym polskim i europejskim denialistą klimatycznym. Człowiekiem, który pomimo wszystkiego, co się działo za oknem jego willi, pomimo setek raportów naukowców, pomimo rozlicznych dowodów raz za razem powtarzał na filmach zamieszczonych w sieci, że katastrofa klimatyczna to globalny spisek Żydów, światowej finansjery, ekologów, faszystów, komunistów i jeszcze kilku innych grup, które wymieniał w zależności od potrzeb i fantazji, zawiązany po to, by otumanić i zniewolić społeczeństwo i wprowadzić Nowy Światowy Ład.

      – Myślisz, że wierzył w to wszystko, co opowiadał? – zapytał Brian.

      – Ważne, że hajs się zgadzał.

      – Zarabiał na tym?

      – Nawet nie wyobrażasz sobie, jakie sumy – mruknął Klich, a potem gestem głowy wskazał na leżące w kącie garażu kartony.

      Brian podszedł do nich i zajrzał do środka. Pełno w nich było koszulek z politycznymi, antyekologicznymi hasłami, kubków, zdjęć z autografem i innych gadżetów.

      – Do tego zbiórki pieniężne na coraz to nowsze akcje, prelekcje, wykłady, spotkania z fanami. Do tego psychopaty pieniądze płynęły szerokim strumieniem. A niby jak go było stać na taką hacjendę? – zakończył pytaniem