Stulecie kryminału. Marcel Woźniak. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Marcel Woźniak
Издательство: OSDW Azymut
Серия:
Жанр произведения: Классические детективы
Год издания: 0
isbn: 9788366517615
Скачать книгу
wzruszył ramionami.

      – Melduję, że myłem wczoraj.

      – A ty nie wiesz, czym różni się urzędnik państwowy od chłopa?

      Znów wzruszył ramionami.

      – Ma mundur… – bąknął nieśmiało.

      Bielawski pokiwał głową, spojrzawszy na młodzieńca. Ten ubrany był przepisowo w nowy policyjny uniform, który nie zdążył się jeszcze przetrzeć na kolanach i łokciach. Co innego on, dowódca, który na służbie w policji był od dziewiętnastego roku. Najpierw chodził w wojskowym mundurze niemieckim, później w granatowym policyjnym, ale ten wysłużył się zupełnie, więc musiał napisać podanie do komendanta powiatowego w Wyrzysku, żeby pozwolili mu chodzić na służbę znów w tym starym poniemieckim, który okazał się solidniejszy. Liczył trochę na to, że dostanie asygnatę na nowy sort, ale komendant jego prośbę rozpatrzył pozytywnie i oto znów musiał ubrać szary mundur wojskowy, który pamiętał początek pierwszej wojny. Na szczęście teraz wyglądał znacznie lepiej niż wtedy, gdy miał na nim niemieckie dystynkcje, bo żona Marta ponaszywała mu nań numery służbowe i krokiewki starszego posterunkowego.

      – Ma mundur i świeci przykładem, znaczy się, że jest czysty i ogolony, a zwykły chłop to może co najwyżej gołą dupą świecić. Rozumie się?

      – Tak jest. Jestem ogolony.

      – To jak już się golicie, to od razu myjcie ręce.

      Spojrzał na pryszczatą twarz młodzika. Próżny trud z tym myciem po goleniu. Chłopak się jeszcze nie golił, a tylko udawał mężczyznę.

      Chwycił tę jego prawą rękę i zaczął uważnie przyglądać się liniom na opuszkach palców. Potem porównał ze swoimi i wyszło, że rzeczywiście różnią się zasadniczo.

      – Kto by, cholera, przypuszczał – powiedział zdumiony.

      – Że co, panie posterunkowy?

      – Daktyloskopia – wyjaśnił.

      – Aha. To już mogę iść tam się patrzeć?

      – Możecie iść. Ale jutro od rana będziecie w swoim kajecie przepisywać to o daktyloskopii, bo jak człowiek przepisuje, to mu się najlepiej utrwala w głowie – mówiąc to, postukał w okólnik, który sam przepisywał z mozołem. No a skoro on mógł, to dlaczego by nie dać szkoły temu gołowąsowi. Niech się gnojek uczy.

      Umoczył stalówkę w atramencie i zaczął pisać dalej.

      Aby zrobić odbicie palców, bierze policjant danej osobie rękę w swoją lewą rękę, mocno przytrzymuje wskazującym palcem swej prawej ręki czubek palca i kładzie palec na poczernioną kartkę na lewy bok i obróci palec na prawą stronę. To samo powtarza się ze wszystkimi palcami. Jako czernidło używamy czernidło drukarskie, zastąpić można tuszą używaną do pieczętowania, a już w najgorszym razie atramentem…

      Posterunkowy spojrzał na poduszkę nasączoną atramentem do nawilżania służbowych stempli, a potem znowu na Frąckowiaka.

      – Chodź no tu! – zawołał.

      Chłopak poderwał się z miejsca niechętnie, bo dokładnie naprzeciwko, po drugiej stronie ulicy, przed sklepem drogeryjnym Rosińskiego, zatrzymał się automobil. Piękny, zielony i lśniący, przywiózł panią Popielową z pobliskiego majątku w Mościskach po sprawunki. Szofer właśnie otwierał drzwiczki i dziedziczka wysiadała z auta, a tu masz ci los, posterunkowy znów go potrzebował.

      – Na rozkaz, panie posterunkowy. – Ponownie stanął w przepisowej odległości od biurka pryncypała. Ten zaś, chichrając się pod wąsem, jakby właśnie zrobił komuś przedniego psikusa, zatarł dłonie, by zaraz rozłożyć białą kartkę papieru podaniowego na wysłużonym blacie. Otworzył przy tym poduszkę do stempli i wskazawszy na nią, wyjaśnił:

      – Najsampierw przyłóż tu palec wskazujący.

      – Jak wskazujący?

      – Ten, którym dłubiesz w nosie.

      – Aha. – Frąckowiak natychmiast zrozumiał i wyciągnął palec. Bielawski chwycił go lewą ręką, tak jak kazali w instrukcji, i przyłożył do poduszki, przytrzymując jednocześnie swoim wskazującym palcem prawej ręki. Gdy palec szeregowca był już odpowiednio usmarowany, przycisnął go do kartki i wykonał odcisk, tak jakby to robił z posterunkową pieczęcią. Ale efekt nie był zadowalający. Linie były ledwo widoczne, bo palec był zbyt obficie pomoczony atramentem. Posterunkowy nie poddał się i spróbował jeszcze raz. Ten drugi odcisk okazał się niezwykle udany. Położył więc obok białej kartki bibułę i zabrał się do roboty z drugim palcem, lecz tym razem najpierw go do tej bibuły przyłożył, lekko go osuszając, i dopiero potem przycisnął do kartki. Po chwili miał już komplet odcisków palców swojego podwładnego.

      – No proszę, jakie ładne te linie papilarne – ucieszył się, patrząc na efekt swoich zabiegów.

      – Po co to, panie posterunkowy?

      – To daktyloskopia – wytłumaczył chłopakowi, robiąc przy tym mądrą minę.

      – Aha – potwierdził młodzieniec, ale na jego twarzy nie malował się nawet najmniejszy ślad zrozumienia. Podrapał się zatem po skroni i oczywiście pobrudził ją sobie tuszem.

      – Idź no się obmyj, bo żeś się cały usmarował.

      Frąckowiaka ucieszyło to polecenie. Dzięki temu mógł wyjść na ulicę, bo do najbliższej pompy trzeba było kawałek pójść, na pobliski rynek.

      Podszedł więc do wieszaka stojącego przy wyjściu, zdjął z niego najpierw pas, który zapiął na chudym brzuchu, a potem nałożył na głowę czapkę.

      – Ino mi migiem wracaj! – Posterunkowy na wszelki wypadek pogroził mu palcem, ale chłopak wiedział, że musi szybko się uwinąć. Tym bardziej że jeden z dwóch pozostałych policjantów był dziś na urlopie, a drugi poszedł do mleczarni, bo wczoraj otrzymali zgłoszenie, że mleko od jednego z rolników jest niepełnowartościowe. Wszystko wskazywało na to, że któryś gospodarz dolewa do niego wody i sypie mąkę. Dziś mieli poczekać na dostarczone mleko i sprawdzić wraz z pracownikiem mleczarni, jaka jest prawda i kto oszukuje.

      Młody policjant właśnie otworzył drzwi posterunku i już chciał wyjść na zewnątrz, gdy w przejściu zderzył się z chłopem o sumiastych wąsach, który ubrany był jak do kościoła, w czarną marynarkę, białą koszulę bez kołnierzyka, kamizelkę, również czarną, i takież spodnie. Na nogi miał wciągnięte buty z cholewami. Wystroił się jak do urzędu, a to mogło oznaczać, że ma sprawę służbową.

      W lewej ręce trzymał bat, a prawą zdjął z głowy hamburską czapkę z daszkiem.

      – Jak Boga kocham, panowie, obrabowali mnie! – zawołał, wkraczając do środka. Frąckowiak na wszelki wypadek cofnął się do swojego biurka. Mycie mogło poczekać, bo wreszcie zaczynało się dziać coś ciekawego.

      Posterunkowy poderwał się z krzesła.

      – Kto was obrabował?

      – Złodzieje! – wyjaśnił gospodarz, podchodząc do biurka Bielawskiego. Odwrócił ku sobie krzesło dla interesanta, usiadł na nim ciężko, czapkę położył na blacie, a bat oparł o ścianę. Gdy ręce miał już wolne, przyłożył je do twarzy, zakrywając policzki. Jego ramionami wstrząsnął spazm.

      – No nie trzeba płakać, panie… – spróbował przerwać tę żenującą scenę posterunkowy. Już miał nawet pogłaskać szlochającego chłopa po łysym czubku głowy, ale na szczęście w porę się powstrzymał. Okazywanie czułości nie było bowiem obowiązkiem służbowym kierownika posterunku. Chrząknął więc znacząco, dając gościowi