Duch i materia łączą się w pojęciu wdzięku czy łaski. W teologii łaskę definiuje się jako „wpływ boski, działający w sercu, aby je odrodzić, uświęcić i zachować”. Można też ją określić jako boski duch. Ten duch odczuwany jest jako naturalny wdzięk ciała oraz postrzegany we wdzięcznej postawie człowieka wobec wszelkich stworzeń boskich. Wdzięk, czyli łaska, jest stanem świętości, kompletności, łączności z życiem i jedności z tym, co boskie. A pojęcia te są synonimami zdrowia.
Rozdział 1
Nasze dążenie do zdrowia może przynieść rezultaty tylko wtedy, gdy dysponujemy pozytywnym modelem zdrowia. Definiowanie zdrowia jako braku choroby jest ujęciem negatywnym, ponieważ takie spojrzenie na ciało przypomina sposób, w jaki mechanik patrzy na samochód, w którym potrafi wymienić poszczególne części, nie naruszając sprawności całego pojazdu. Nie można tego samego powiedzieć o żadnym żywym organizmie, a już na pewno nie o ludziach. Mamy bowiem zdolność odczuwania, jakiej nie posiadają maszyny; poruszamy się spontanicznie, czego żadne urządzenie nie potrafi; jesteśmy głęboko powiązani z innymi żywymi organizmami i z przyrodą. Nasza duchowość wywodzi się z tego właśnie poczucia łączności z siłą, czy też porządkiem, potężniejszym niż my sami. Nie ma znaczenia, jak tę siłę nazwiemy ani też czy, jak Hebrajczycy, pozostawimy ją bezimienną.
Jeżeli przyjmiemy, że istoty ludzkie są stworzeniami duchowymi, musimy również przyjąć, iż zdrowie ma związek z duchowością. Jestem przekonany, że utrata poczucia łączności z innymi ludźmi, zwierzętami i naturą poważnie zakłóca zdrowie umysłowe. Na płaszczyźnie kulturowej nazywamy takie zakłócenie anomią. Na poziomie jednostki ludzkiej określamy je jako uczucie izolacji, osamotnienia czy pustki, które może doprowadzić do depresji, a w ostrzejszych przypadkach nawet do schizoidalnego wyłączenia się z życia. Na ogół nie dostrzega się faktu, że gdy połączenie ze światem zewnętrznym zostanie przerwane, następuje również utrata łączności ze swym cielesnym „ja”. To właśnie brak odczuwania ciała leży u podłoża depresji i stanów schizoidalnych. Wynika on z obniżonej żywotności ciała, spadku jego ducha witalnego czy kondycji energetycznej. Nie da się oddzielić zdrowia umysłowego od zdrowia fizycznego, bowiem prawdziwe zdrowie łączy w sobie obydwa aspekty osobowości. Mimo to medycyna nie dysponuje sprawdzonymi kryteriami fizycznymi dla obiektywnej oceny zdrowia umysłowego. Daje się ono mierzyć tylko brakiem niepokojących elementów osobowości pacjenta i rodzajem zgłaszanych przez niego dolegliwości.
Obiektywnie zdrowie umysłowe objawia się żywotnością ciała, którą można dostrzec w bystrości spojrzenia, kolorze i cieple skóry, spontaniczności wyrazu, ożywieniu ciała oraz elegancji ruchów. Szczególnie ważne są oczy, będące oknami duszy. W nich możemy dostrzec życie ducha, który tkwi w człowieku. W przypadkach, gdy duch jest nieobecny, jak w schizofrenii, oczy są puste. W stanach depresji oczy są smutne, a często maluje się w nich głęboka rozpacz. W osobowości z pogranicza tych stanów oczy bywają matowe i nieruchome, co świadczy, że funkcja postrzegania – w sensie rozumienia tego, co się widzi – została upośledzona. W większości przypadków zmatowienie oczu daje się odnieść do ciężkich przeżyć i przerażających sytuacji z dzieciństwa. Ponieważ oczy są ważne dla naszych stosunków z innymi ludźmi i otaczającym światem, przeanalizuję ich funkcję dokładniej w rozdziale 9. Ludzie o żywych, błyszczących oczach zwykle patrzą sobie prosto w twarz, utrzymując kontakt wzrokowy, który jest łączem uczuciowym z drugą osobą. Żywy kolor i ciepło skóry są wynikiem obfitego dopływu krwi do zewnętrznych warstw ciała – z serca działającego pod wpływem „boskiego” ducha. Duch ten przejawia się także w żywości ciała i gracji ruchów. Mieli rację Grecy, twierdząc, iż zdrowy duch może istnieć tylko w zdrowym ciele.
W świetle powyższego wywodu można zapytać, czy leczenie choroby umysłowej bez zwracania uwagi na kondycję ciała ma sens i rokuje powodzenie oraz czy można leczyć chorobę ciała, nie uwzględniając stanu duchowego pacjenta. Odpowiedź musi brzmieć: tak i nie. Gdy celem terapii jest wyeliminowanie uciążliwego objawu, wyłączne skoncentrowanie się na ograniczonym fragmencie osoby, u której ten objaw występuje, jest sensowne i może okazać się skuteczne. Prawie cała praktyka medyczna stosuje ten rodzaj leczenia. Nie przywraca ono jednak pełni zdrowia ani nie działa na przyczynę schorzenia, tzn. na czynniki osobowościowe stanowiące o skłonności danej osoby do zachorowania. Nie zawsze oczywiście zachodzi konieczność wnikania w te sprawy. Jeżeli ktoś złamie kość lub gdy zainfekuje mu się rana, można oddziaływać bezpośrednio na chore miejsce, aby przyspieszyć gojenie. Mimo ograniczonego podejścia do chorób medycyna Zachodu osiągnęła zadziwiające rezultaty w ich leczeniu. Chociaż jej stosunek do ciała jest mechanistyczny, to znajomość jego mechaniki, zarówno w zakresie strukturalnym, jak i biochemicznym, pozwoliła lekarzom na dokonywanie cudów. Ten typ medycyny ma jednak wyraźne ograniczenia, których jej praktycy nie chcą dostrzec. Wiele z najpowszechniej występujących chorób jest odpornych na takie podejście. Schorzenia dolnego odcinka kręgosłupa, któremu często towarzyszą zaburzenia nerwu kulszowego, często atakują mieszkańców krajów zachodnich, ale niewielu chirurgów ortopedów rozumie ten problem i potrafi go skutecznie leczyć. Innymi chorobami niepoddającymi się wiedzy lekarskiej są artretyzm i schorzenia reumatyczne. Znana jest też nieustępliwość raka. Przypomnę, że są to choroby całego organizmu i można je zrozumieć tylko poprzez całościowe spojrzenie na człowieka. Zrozumienie choroby nie zawsze prowadzi do jej wyleczenia, lecz bez tego zrozumienia na pewno nie uda się przywrócić człowiekowi pełni zdrowia.
Kilka lat temu leczyłem kobietę cierpiącą na ostre zaburzenia jelitowe. Była ona uczulona na wiele produktów, włącznie z chlebem, cukrem i mięsem. Spożycie któregokolwiek z tych pokarmów wywoływało u niej skurcze żołądka i biegunki, które ją wyczerpywały i osłabiały. Z konieczności musiała przestrzegać ścisłej diety. Mimo wielkiej ostrożności nękały ją ataki biegunki. Borykała się z niedowagą i niedoborem energii. Oczywiście zasięgała porady wielu lekarzy, których badania wykazywały, że jej jelita są zakażone pasożytami – zarówno amebą, jak i grzybem. Lekarstwa, jakie jej przepisywano, przynosiły jednak krótkotrwałą ulgę. Pasożyty wydawały się znikać, by wkrótce pojawić się ponownie.
Jako terapeuta poznałem ją dobrze. Nazwijmy ją Ruth. Ruth była kobietą filigranową, całkiem przystojną, o ładnej twarzy. Dwie cechy jednakże poważnie zakłócały jej urodę. Jej duże oczy pełne były strachu i była także krótkowidzem. Dolną szczękę miała niezwykle napiętą i wysuniętą do przodu. Nadawało to jej twarzy wyraz nieustępliwości, jak gdyby mówiła: „Nie uda się wam mnie zniszczyć”. Na tle przestrachu malującego się w jej oczach, szczęka wydawała się mówić: „Nie będę się was bała”. Ruth nie zdawała sobie sprawy z owego przestrachu.
Podczas