– Dziękuję pani bardzo – powiedział wreszcie i rozłączył się.
Prawie biegiem ruszył przed siebie, ciągnąc na smyczy zdziwionego psa.
W domu włączył komputer i w wyszukiwarce internetowej wpisał imię i nazwisko pisarza. Wyświetliło się mnóstwo stron. Na kilku pierwszych miejscach znalazły się sklepy internetowe oferujące książki Rudnickiego, nieco niżej link do Wikipedii. Przeczytał uważnie notkę biograficzną, lecz nic ciekawego nie rzuciło mu się w oczy. Dłużej zatrzymał się na spisie jego książek. Ostatnia miała tytuł Anatomia miłości. Obok tytułu krył się link do strony z recenzją. Przeleciał tekst wzrokiem i odchylił się w fotelu z westchnieniem. Pocierając nerwowo czoło dłonią, myślał intensywnie.
Niemożliwe!
Jeszcze raz przeczytał recenzję, potem poszukał innych, długo przeglądał komentarze internautów. Zgodnie twierdzili, że to najlepszy tytuł Rudnickiego. Wartka akcja, zaskakujące zwroty, nieoczekiwane zakończenie, mroczne klimaty i… bardzo obrazowy i wstrząsający opis aktu nekrofilii. Same pozytywne oceny i maksymalna liczba gwiazdek w recenzjach. Zakrzewski zawsze z rezerwą odnosił się do takich entuzjastycznych ocen, mimo to nie zastanawiał się długo. Wyszedł z mieszkania i zbiegł po schodach. Na ulicy zastanowił się, czy brać motocykl, wreszcie ruszył piechotą. Do centrum handlowego Futura przy ulicy Mińskiej było około ośmiuset metrów. Do Empiku wszedł kilka minut później. Rozejrzał się uważnie. Tragiczna i niewyjaśniona śmierć popularnego autora była dla jego książek doskonałą reklamą. Zanim klient wchodzący do salonu zrobił kilka kroków, już natykał się na książki Rudnickiego.
Marcin kupił Anatomię, zapłacił gotówką, nie chciał dodatkowych gadżetów w promocji ani foliowej torby do zapakowania książki, sprzedawca spojrzał więc na niego z lekką niechęcią, ale był na tyle profesjonalny, by potwierdzić, że ten tytuł Rudnickiego jest najlepszy i wart czterdziestu dziewięciu złotych. Zakrzewski skinął mu tylko głową i wyszedł tak szybko, jakby nie kupił książki, tylko ją ukradł.
W domu usiadł w fotelu i zaczął czytać.
Skończył o trzeciej w nocy.
Około szóstej trzydzieści obudził go natarczywy sygnał telefonu. W porannej ciszy, po nieprzespanej nocy, nawet klasyk Led Zeppelin brzmiał cholernie irytująco.
11 Iniekcja
29 czerwca, poniedziałek, noc i poranek
Spóźnił się!
Na umówionym miejscu przy wejściu do Lasu Sołtysowickiego był dokładnie o dwudziestej drugiej dziewiętnaście, czyli całe cztery minuty po wyznaczonym czasie. Zaparkował swoje bmw x5 na małym parkingu przed drewnianym ogrodzeniem i bramą stylizowaną na wejście do średniowiecznego fortu. Wysiadł z samochodu. Stał na trzęsących się ze zdenerwowania nogach i rozglądał się gorączkowo. Słońce już zaszło za horyzont i robiło się coraz ciemniej. Ulicą Sołtysowicką od czasu do czasu przejeżdżały auta, oświetlając go swoimi reflektorami. Boisko po przeciwnej stronie ulicy było puste i ginęło w mroku, przed sobą miał wejście do pogrążonego w zupełnej ciemności lasu. Było cicho i pusto.
Do jasnej cholery, spóźnił się!
Nie mógł wprost uwierzyć. Dlaczego tak późno dostał informację o miejscu i czasie spotkania?
Dokładnie trzydzieści cztery minuty temu Zbigniew Koskowski odebrał telefon z obcego numeru. Znany mu już głos poinformował go, że za trzydzieści minut ma być z pieniędzmi na parkingu przy Lesie Sołtysowickim.
– Nie spóźnij się, to może być twoja jedyna szansa – zakończył beznamiętnie głos w słuchawce i rozłączył się.
A on się spóźnił!
Dochodziła dziesiąta dwadzieścia jeden. Wydawało mu się, że nagle zrobiło się zimniej i jeszcze ciemniej. Stał w otwartych drzwiach samochodu i nie wiedział, co robić. Na fotelu pasażera leżała papierowa torba, w której upchnął szybko sto tysięcy złotych w banknotach o różnych nominałach, w sześciu paczkach spiętych gumkami. Miał mało czasu na zgromadzenie takiej kwoty – zaledwie parę godzin. Banki w niedzielę były zamknięte, więc spakował do torby całą gotówkę, jaką znalazł w domu. Opróżnił nawet portfel żony i skarbonkę najmłodszej córki. Myślał, że resztę uda mu się wyjąć z bankomatu, ale się trochę przeliczył. Okazało się, że ma dzienny limit wypłat i zabrakło mu prawie dwudziestu tysięcy. Nie zastanawiając się długo, pojechał na Szewską, gdzie w tajemnicy przed żoną wynajmował kawalerkę dla swojej aktualnej kochanki – studentki Uniwersytetu Ekonomicznego. Wiedział, ile dał jej pieniędzy w ostatnim roku, wiedział też, że żyje bardzo oszczędnie i zbiera na własne mieszkanie we Wrocławiu. Na początku upierała się, że nie ma żadnych oszczędności, lecz kiedy na nią huknął, przestraszyła się i wyciągnęła z szuflady z bielizną wszystko, co miała. Było więcej, niż potrzebował. Odliczył tylko tyle, ile brakowało mu do okrągłych stu tysięcy, i oddał jej resztę. Obiecał też, że zwróci całą kwotę, gdy tylko wykaraska się z chwilowych kłopotów. W progu jeszcze na nią nakrzyczał, bo takich pieniędzy nie trzyma się przecież ukrytych w szufladzie z bielizną. To pierwsze miejsce, które sprawdza każdy złodziej.
Dwudziesta dwadzieścia pięć. Co robić?
Nagle zabrzęczał jego telefon.
Koskowski odebrał trzęsącymi się rękami. Głos poznał od razu.
– Spóźniłeś się – usłyszał.
Koskowskiemu wydawało się, że po raz pierwszy usłyszał w głosie jakieś emocje. Coś na kształt kpiny. Zanim zdążył się odezwać, nieznajomy mówił dalej:
– Nie przejmuj się. To był tylko test. Musiałem sprawdzić, czy nie nasłałeś na mnie gliniarzy. Dobrze, że nic takiego nie przyszło ci do głowy.
Koskowskiego z miejsca oblał zimny pot. Był obserwowany! Nie zauważył, żeby ktoś za nim jechał. Ale jak miał zauważyć, skoro koncentrował się tylko na tym, żeby zdążyć na czas? Nawet nie spojrzał we wsteczne lusterko. Teraz nerwowo rozejrzał się wokoło. Przy ogrodzeniu boiska zaparkowane były dwa samochody, lecz wyglądały na puste. Chyba że ktoś obserwował go ukryty wśród drzew.
Zanim zdążył się odezwać, nieznajomy kontynuował:
– Czekam na ciebie przed twoją firmą o dwudziestej trzeciej. Teraz na pewno się nie spóźnij.
– Nie… nie spóźnię się. Poczekaj… – Koskowski chciał powiedzieć coś jeszcze, lecz usłyszał miarowy sygnał.
Rozmowa była zakończona.
Przeklął, wskoczył do samochodu, odpalił silnik i ruszył ostro. Koła zabuksowały na polnym parkingu i samochodem szarpnęło, kiedy złapały przyczepność na asfalcie. Miał do przejechania prawie dwadzieścia kilometrów. Powinien się pospieszyć. Co prawda o tej porze w niedzielę ruch na ulicach był niewielki, ale i tak na dojazd musiał liczyć jakieś pół godziny.
Jego firma wynajmowała budynek biurowy wraz z przyległą do niego halą przy skrzyżowaniu Dolnobrzeskiej z Ulową. Zakład, który się tam kiedyś mieścił, zbankrutował w połowie lat dziewięćdziesiątych. Przez wiele lat budynki niszczały, wreszcie wynajął je Koskowski i wyremontował. To było idealne miejsce na siedzibę jego firmy – spokojnie, na uboczu, tanio, hala i biura o dużej powierzchni. Dojazd w szczycie pozostawiał co prawda wiele do życzenia, lecz Koskowski miał nadzieję, że wreszcie miasto wybuduje obwodnicę Leśnicy, o której mówiło się od wielu lat.
Wjechał na obwodnicę autostradową i wcisnął mocno pedał gazu. Prędkościomierz