– Wiem, wiem.
Młodszy kolega odszedł, a Marcin pożałował ostatniej uwagi. Nikt nie lubi być traktowany jak żółtodziób. Jeśli miał współpracować z Szawczakiem, nie powinien od pierwszego razu go do siebie zrażać. Przeklął pod nosem i ruszył za nim wałem wzdłuż Ługowianki.
Technicy kręcili się przy wiszącym na gwoździu denacie, zbierając ślady do plastikowych woreczków i próbówek. Fotograf z daleka robił zdjęcia. Marcin patrzył z boku, jak plamy z policzków młodszego kolegi znikają, a ich miejsce zajmuje śmiertelna bladość. Przez chwilę myślał nawet, że aspirant zwróci treść żołądkową tak samo jak policjant z patrolu, lecz ku jego zdziwieniu Szawczak tylko głęboko odetchnął i zaraz na policzki wystąpiły mu normalne kolory.
– Cholera, gdzie się kupuje takie gwoździe? – powiedział z lekką chrypką w głosie.
Marcinowi spodobała się jego reakcja, podobnie jak wcześniej uścisk dłoni. Może pozory mylą i facet ma wielkie cojones?
– W każdym markecie budowlanym – odpowiedział. – Gwóźdź ma siedem cali i kosztuje mniej niż dziesięć złotych.
– Kurde, aż się prosi na narzędzie zbrodni. Jak można było tego faceta tak przybić do drzewa? Sprawców musiało być chyba dwóch.
– Raczej jeden – odpowiedział Marcin. – Pewnie go ogłuszył uderzeniem w głowę, potem przywiązał do drzewa mocną taśmą pakową i dopiero wbił mu w oko ten gwóźdź. Potem zerwał taśmę i gdzieś ją wyrzucił, żeby zatrzeć ślady.
– Skąd wiesz? – zdziwił się Parol.
– Obejrzałem wszystko dokładnie. Na korze drzewa i na ubraniu zostały fragmenty taśmy i kleju. Nietrudno było się domyślić. Macie coś, Robert?
Robert Rajcza delikatnie sprawdzał kieszenie denata. Wyciągnął pęk kluczy i portfel. Na metalowej walizce, w której technicy przewozili narzędzia, szybko sprawdził, czy na kluczach są odciski palców. Marcin z Szawczakiem przypatrywali się temu z ciekawością. Po chwili Rajcza pokręcił głową.
– Nic nie ma – powiedział. – Ktoś dokładnie wytarł klucze.
– Ale po co? – rzucił Parol.
– Tego musimy się dowiedzieć.
Potem Rajcza zajrzał do portfela i wyciągnął z niego dowód osobisty, włożył do plastikowego woreczka i podał Zakrzewskiemu. Ten popatrzył na fotografię przedstawiającą starszego mężczyznę. Po jego twarzy od razu było widać, że alkohol pił często i w dużych ilościach.
– Adam Kurzaj, Tyrmanda dwadzieścia pięć przez sześć. Prawie mój sąsiad – zauważył zdziwiony.
Tymczasem na miejscu zbrodni pojawiały się kolejne osoby. Przyjechał komisarz Michał Ruciński, z którym Marcin współpracował od czasu, kiedy dwa lata temu na emeryturę przeszedł jego wieloletni partner, nadkomisarz Stefan Sroka. Uścisnęli sobie ręce i Ruciński stanął obok nich, paląc nerwowo papierosa. Za nim nadeszła prokurator Ewa Kowalik – niska i szczupła, energiczna kobieta po pięćdziesiątce. Zakrzewski ucieszył się na jej widok. Lubił z nią pracować, była konkretna, nie wtrącała się w działania operacyjne, pozostawiając dużą swobodę śledczym. Na początku ustalała plan śledztwa i włączała się dopiero przy przesłuchaniach pierwszych podejrzanych.
Ona również ucieszyła się na widok Zakrzewskiego.
– To dobrze, że będziemy razem pracować, komisarzu.
Jej dłoń była sucha, zimna i koścista. Przeszedł go nieprzyjemny dreszcz, kiedy ją ściskał. Jakby witał się z kostuchą.
– Mnie również bardzo miło, pani prokurator – odrzekł uprzejmie.
Wyciągnęła długiego papierosa, oderwała filtr, włożyła go w jeszcze dłuższą porcelanową lufkę i zapaliła. Policjanci za jej plecami patrzyli na siebie, z trudem tłumiąc uśmiechy. Prokurator paliła, trzymając lufkę w dwóch palcach i wyglądała przy tym jak Greta Garbo w czarno-białym filmie z pierwszej połowy zeszłego stulecia. Jej ubranie też wyglądało na pochodzące z tamtych czasów.
– Makabra – westchnęła. – Trzeba szybko złapać tego zwyrodnialca.
Marcin zbliżył się do niej na krok.
– Pani prokurator, przy denacie znaleźliśmy klucze do jego mieszkania – powiedział. – Chciałbym tam teraz pojechać. Może żona powie mi coś ciekawego.
– Oczywiście, oczywiście. Proszę jechać.
Marcin zwrócił się do Rucińskiego, który nie odezwał się dotąd ani słowem, za to rozsiewał wokół siebie mdły odór wielkiego kaca.
– Poczekaj na lekarza i posłuchaj, co ma do powiedzenia na temat czasu i przyczyny zgonu – nakazał. – Potem przejdź się do tego domu sto metrów dalej i zapytaj, czy nie widzieli czegoś podejrzanego.
Ruciński pokiwał w milczeniu głową.
– Parol, pojedziesz ze mną.
Kiedy wyszli z parku na zastawioną samochodami ścieżkę dla rowerów i chodnik, Szawczak spojrzał na Zakrzewskiego prawie z paniką w oczach.
– Chcesz powiedzieć jego żonie albo dzieciom, że on nie żyje? – zapytał.
Zakrzewski wzruszył ramionami.
– Ktoś musi – odpowiedział krótko.
9 Album
28 czerwca, niedziela przed południem
Ku wielkiej uldze aspiranta Szawczaka okazało się, że Kurzaj mieszkał sam.
Po wejściu do bramy na schodach spotkali wścibską sąsiadkę, która na widok policyjnych odznak natychmiast zaczęła nadawać na sąsiada. Że jest na emeryturze, że pijak i nierób, że niewychowany cham, że żona od niego dawno odeszła i dzieci też tu się nie pokazują już od lat, że nie chodzi do kościoła, że zakała i pewnie w wyborach nie głosuje na prawicę, jak każdy porządny katolik w kraju, tylko na tego bezbożnika Palikota albo na tego starego wariata Korwina-Mikkego i pewnie jest kryptokomunistą, a za komuny był donosicielem, ubekiem, później zaś agentem WSI. Nie musieli o nic pytać – sąsiadka mówiła sama bez żadnej zachęty.
Szawczak stał dwa schodki niżej od Marcina i patrzył na niego z dziwnym wyrazem twarzy. Wyglądał, jakby się zaraz miał roześmiać albo wybuchnąć gniewem, tylko jeszcze nie mógł się zdecydować. Marcin ze smutkiem skonstatował, że w każdej bramie mieszka pewnie taka ziejąca nienawiścią do bliźnich katoliczka, co to wie wszystko o wszystkich. Też miał taką sąsiadkę, może tylko mniej ekspresyjną.
Wreszcie udało im się uwolnić i weszli do mieszkania denata.
*
Uderzył ich w nozdrza niemiły odór. Zakrzewski przypomniał sobie, jak cztery lata temu wchodzili z Pauliną Czerny do mieszkania, gdzie od wielu dni leżały zwłoki. Tam też w powietrzu unosił się taki trupi zaduch. Po chwili jednak zrozumiał, że się pomylił. Mieszkanie wypełniał nieprzyjemny zapach z toalety, pomieszany z mdłą wonią zalegających w kuchni pod zlewem śmieci, smrodem dymu z papierosów i czymś jeszcze, czego nie mógł zidentyfikować. Przez krótki korytarzyk wszedł do pokoju i wtedy od razu rzucił mu się w oczy ten list leżący na stole. Jakby ktoś zostawił go specjalnie, żeby od razu można było go znaleźć, napisany cienkopisem, drukowanymi literami na pożółkłej kartce papieru.
Na progu pokoju Zakrzewski włożył lateksowe rękawiczki i patrząc uważnie pod nogi, wszedł do środka. Za nim Szawczak zrobił dokładnie tak samo, tylko skierował się do kuchni, a później do łazienki. Marcin czytał list zgięty wpół, nie dotykając stołu.
To