Iluzja. Mieczysław Gorzka. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Mieczysław Gorzka
Издательство: PDW
Серия:
Жанр произведения: Ужасы и Мистика
Год издания: 0
isbn: 9788380742369
Скачать книгу
stracił proporcje. Narzędzie zbrodni musiało być twarde i ostre.

      – Masz jakieś propozycje?

      Wyraźnie się zawahała.

      – Śmiało. I tak tylko teoretyzujemy – zachęcił ją.

      – Czekan. Taki czekan, jakiego używają himalaiści do wbijania w lód. – Popatrzyła na niego i naraz straciła pewność siebie. – Nie, nie! Tak tylko mi się skojarzyło.

      – Pierwsze skojarzenia zazwyczaj są najbliżej prawdy.

      *

      Wizja mężczyzny robiącego sobie dobrze nad zmumifikowanymi zwłokami podziałała na Marcina Zakrzewskiego jak trucizna. Nie mógł otrząsnąć się z tej myśli. A właściwie z jej wizualizacji.

      Wyszedł przed budynek i prawie biegł na parking, jakby goniło go stado wściekłych biesów. Dopadł do swojej hondy i już miał wsiadać, kiedy do głowy przyszła mu pierwsza rozsądna myśl. Nie wolno uciekać! Trochę się uspokoił. Powiesił kask na kierownicy, zrobił kilka kroków, stanął na trawniku i wystawił twarz na gorące promienie. Po pochmurnym poranku na niebie pojawiło się słońce i było coraz cieplej. Stał tak długą chwilę, lecz ulga nie przyszła. Obraz onanizującego się mężczyzny co prawda zniknął, ale zastąpiła go wizja zmumifikowanej twarzy wodzącej za nim szklanym spojrzeniem, gdziekolwiek się ruszył. Wydawała mu się bezczelnie prowokacyjna.

      – Cholera – powiedział samymi ustami.

      Wreszcie twarz zniknęła. Teraz widział obfity biust Hanny Duciak opięty szczelnie białym fartuchem. Czy miała na sobie biustonosz? Przecież dokładnie widział zarys jej twardych sutków. W sali do sekcji zwłok było nieprzyjemnie zimno. Zaraz potem usłyszał w głowie głos Magdy: „Patryk nie może się doczekać, kiedy cię pozna”.

      Odetchnął głęboko. Co się z nim działo? Zmiana! Potrzebna mu była zmiana. Najlepiej zmiana pracy.

      Najpierw poczuł wibrowanie komórki w kieszeni. Dopiero później przez szum samochodów na pobliskiej ulicy przedarł się sygnał dzwonka. Jimmy Page grał pierwsze takty nieśmiertelnego gitarowego riffu z Whole Lotta Love. Odebrał, zanim Robert Plant wszedł z wokalem.

      – Zakrzewski, słucham?

      – Witam, panie komisarzu – odezwał się w słuchawce sympatyczny męski bas. – Kamil Bober z tej strony.

      Bober był szefem jednej z większych agencji ochrony na Dolnym Śląsku. Poznali się cztery lata temu, kiedy Marcin prowadził śledztwo w sprawie seryjnego mordercy. Bober przypomniał sobie o nim miesiąc wcześniej i zatelefonował z propozycją pracy. Rozszerzał działalność agencji o usługi detektywistyczne dla ludności i wywiad gospodarczy. Zaproponował Marcinowi stanowisko szefa tworzonego właśnie działu.

      – Witam – odpowiedział krótko Marcin.

      – Zastanawia się pan nad moją propozycją?

      – Tak, oczywiście – mruknął. – Ale ostatnio mówił pan, że mam jeszcze trochę czasu.

      – Wie pan, panie Marcinie, rzeczywistość gospodarcza jest nieprzewidywalna. Muszę przyspieszyć działania, ponieważ będę miał na jesieni kilka poważnych zleceń.

      – Rozumiem. Ile mam czasu na decyzję? – Zakrzewski poczuł nagły dreszcz na plecach.

      – Najpóźniej do końca lipca.

      Bał się, że termin będzie o wiele krótszy. Poczuł ulgę.

      – Dobrze, przemyślę to.

      – Liczę na pana. Cześć!

      Kamil Bober się rozłączył, a Zakrzewski schował aparat telefoniczny do kieszeni. Szlag by to wszystko trafił! Sam już nie wiedział, czy chce tej zmiany. Jeśli chciał, dlaczego tak się bał podjąć decyzję?

      Miał dość tego tygodnia. Napisał do Magdy:

      Wracam szybciej do domu, wyjdę z Tiną.

      Odpowiedź przyszła prawie natychmiast:

      OK. Co powiesz na seks wieczorem?

      Raczej nie – odpisał szybko. Odpowiedziała uśmieszkiem.

      – O czym pan tak rozmyśla, panie komisarzu?

      Odwrócił się gwałtownie.

      Hanna Duciak stała dwa kroki od niego. Miała rozpuszczone włosy, była ubrana w motocyklową skórzaną kurtkę z ochraniaczem na kręgosłup, na nogach miała czarne skórzane spodnie i długie buty do jazdy motorem z metalowymi okuciami. Musiały być bardzo drogie. Zakrzewski mógł tylko o takich pomarzyć. Może będzie go stać, kiedy zmieni pracę?

      Patrzył na nią zdziwiony. Jego wzrok znowu powędrował w kierunku jej piersi.

      – Nie wiedziałem, że też jeździsz motorem – powiedział, mrugając.

      – Kupiłam sobie w zeszłym roku takie cacko.

      Niedbałym ruchem wskazała przeciwległą stronę parkingu. Stało tam bmw, o którym Marcin też mógł tylko pomarzyć. Model z roku 2014, sto dziesięć kilogramów, co najmniej sto osiemdziesiąt koni mechanicznych. Istny smok wśród motocykli sportowych.

      Gwizdnął przez zęby.

      – Niezłe.

      – Dzięki. Cześć!

      Odwróciła się i poszła w kierunku motocykla. Marcin obserwował jej kształtne pośladki pod obcisłymi spodniami. Wreszcie wsiadł na swoją hondę, odpalił, włożył kask, wyjechał z parkingu i włączył się do ruchu.

      Dogoniła go na pierwszych światłach przed mostem Pokoju. Podjechała bardzo blisko, uchyliła szybę w kasku i odezwała się, przekrzykując odgłosy silników:

      – Ścigamy się?!

      – Chyba nie mam szans! – odkrzyknął.

      Razem czekali na zielone.

      Wystartowała znacznie szybciej od niego. Po stu metrach widział, jak jej motocykl pochyla się do przodu, kiedy ujęła mu gazu. Wiedział, co chce zrobić. Po sekundzie wrzuciła dwójkę, odkręciła manetkę gazu i odległość kilkuset metrów do drugich świateł przy placu Społecznym przejechała na tylnym kole.

      Po chwili znowu stali obok siebie na czerwonym. Gdzie była ta przeklęta „zielona fala”? Może istniała tylko w planach urzędników od komunikacji miejskiej?

      – Tak się w mieście nie jeździ! – krzyknął.

      Zaśmiała się.

      – Wlepisz mi mandat?!

      – Nie jestem z drogówki!

      Na następnych światłach Hanna pojechała prosto, a Marcin skręcił w prawo w kierunku placu Dominikańskiego.

      5 List

      27 czerwca, sobota rano

      Adam Kurzaj nie spał już od piątej rano. Nie chciało mu się jednak wstawać tak wcześnie, była sobota, do cholery, ten dzień w tygodniu, w którym nareszcie można się wyspać i chociaż przez kilka godzin mieć wszystko w dupie – pracę, rodzinę, cały świat! Co prawda był na wcześniejszej emeryturze, żona od niego odeszła, dzieci nie chciały utrzymywać kontaktu, lecz to nie powód, żeby zmieniać wieloletnie przyzwyczajenia.

      Zwlókł się z łóżka dopiero około ósmej. Nie mógł już dłużej leżeć. Chory kręgosłup zaczął natarczywym bólem żądać zmiany pozycji na pionową lub ewentualnie siedzącą. Poza tym chciało mu się do toalety, a w żołądku czuł ssanie. Musiał coś zjeść, żeby wziąć poranną porcję tabletek.

      – Cholerna starość – mruczał pod nosem, wygrzebując się spod starego koca i po omacku szukając na podłodze schodzonych kapci. Kiedy wreszcie je wymacał