Z tyłu wyczuwa cień zsuwający się po schodach. Coś uderza go mocno w kręgosłup i lekko popycha.
– Nie stój tak, uciekaj! – rzuca Mallory stojąca już przed nim. – Alejka na tyłach, ruszaj!
Baronowa krzyczy histerycznie:
– Mallory, Mallory kochanie, nie!
Julian i Mallory pędzą przez kuchnię i wąskim korytarzem.
Drzwi na tyłach blokuje Ilbert, nachylony nad miotłą i metalowym wiadrem.
– Rusz się, garbusie! – krzyczy Mallory.
– Dokąd się wybieracie? – Ilbert prostuje się i podnosi miotłę jak broń. Ani drgnie.
Julian rzuca się obok Mallory, wpada z impetem na Ilberta i przewraca go na ziemię. Zakrzywione palce Ilberta próbują chwytać ich za stopy, ale Julian i Mallory przeskakują nad nim i biegną krętą alejką prowadzącą do Strandu.
Wejście na Strand blokuje samotny strażnik królewski. Zeskakuje z konia i dobywa miecza.
– Stać! – rozkazuje.
– Mallory, na miłość boską, ruszaj! – Dlaczego ta dziewczyna zawsze jest przed nim? Chce się bić? Rzucić się z pięściami na miecz? Julian odpycha ją i rusza na strażnika.
– Julianie, nie! On cię zabije!
Strażnik opuszcza nieco miecz.
– Julianie? – pyta. – Powiedziała: Julianie?
– Nic mu nie mów! – krzyczy Mallory.
– Czemu pytasz? – rzuca Julian, gotowy do ataku.
– Jaki Julian? – pyta strażnik, nadal trzymając miecz w pogotowiu.
– Julian Cruz, bo co?
Strażnik opuszcza miecz na dobre.
Julian pozostaje w pozycji gotowej do ataku. Unosi pięści. Nie opuszcza gardy. Mierzą się wzrokiem ze strażnikiem. Młody mężczyzna ma na głowie wysoki czerwony kapelusz w kształcie dzwonu. Julian jest przekonany, że nigdy wcześniej nie widział go na oczy. Nie rozpoznaje go.
– Znam cię?
– Jesteście krewnym Juliana Cruza z Walii? – pyta strażnik.
Julian nie wie, co odpowiedzieć.
– Tak! – krzyczy za niego Mallory, chwytając go za tył tuniki.
– Kim jesteście, jego wnukiem?
– Tak! – krzyczy Mallory zza Juliana. – Powiedz mu, że tak.
– Tak? – rzuca niepewnie Julian.
Strażnik odsuwa się na bok. Wskazuje mieczem Strand.
– Idźcie tędy, prosto do Temple Bar – mówi szybko. – Potem starajcie się przedostać do City przez wejście przy Aldgate. Z powodu pożaru nie ma tam straży. Ukryjcie się wewnątrz murów. Nie macie dokąd uciec. Oboje jesteście ścigani za zamordowanie Mistrza Mennicy. Ale City płonie i nikt nie będzie was tam szukał, dopóki nie ugaszą pożaru. Nie zostawajcie tam długo. Kiedy tylko będziecie mogli, opuśćcie miasto. Tylko nie przez most na południu ani przez żadną przeprawę na rzece. Zatrzymają was. Znajdźcie inne wyjście. Teraz ruszajcie!
Mallory nie trzeba tego powtarzać dwa razy. Chwyta Juliana za rękę.
Julian rusza powoli, przyglądając się mężczyźnie.
– Nie rozumiem – mówi zdumiony. – Skąd mnie znasz?
– Nie znam was – odpowiada strażnik. – Ale znam Juliana Cruza. To ulubiona opowieść mojego dziadka. Dorastając, słyszałem o nim wiele razy. Dziadek umierał, ale dosłownie znikąd, jak Boży anioł, zjawił się człowiek o nazwisku Julian Cruz i ocalił mu oczy i życie.
– Cedric to twój dziadek? – mówi Julian zdumiony.
– Skąd znacie imię mojego dziadka? – pyta równie zdumiony strażnik. – Jestem tutaj tylko dzięki Julianowi Cruzowi. Dziadek się ożenił, miał dzieci, mojego ojca. Nigdy nie zapomniał.
– Nadal żyje?
– Julianie, musimy iść! – krzyczy Mallory.
– Tak, żyje… ale na miłość boską, dziewczyna ma rację, uciekajcie, panie! Nie macie czasu. Oni już nadchodzą.
Julian ściska dłoń królewskiego strażnika.
– Powiedz mojemu przyjacielowi Cedricowi – mówi, wskazując zniecierpliwioną dziewczynę czekającą na Strandzie – że to jest lady Mary. Ta lady Mary.
Nic nierozumiejące oczy strażnika zachodzą łzami. Drżącą ręką salutuje Julianowi. Mallory i Julian uciekają, przeciskając się przez tłum.
– Kim jest Cedric? – pyta Mallory.
– Chyba mogłabyś zadać lepsze pytanie. Zwłaszcza ty. Na przykład: Kim jest lady Mary?
– No dobrze, kim?
Julian uśmiecha się.
– Weź mnie za rękę. Kiedy się stąd wydostaniemy, wszystko ci opowiem.
Suchy wschodni wiatr niesie ze sobą swąd palonych budynków, ubrań, wikliny, drzew, drewna. Już trudniej złapać oddech, a nadal są daleko od pożaru. Za Temple Bar, za rzymskimi murami w oddali kłębi się czarny dym.
Za nimi – ale nie dość daleko – jeźdźcy i piesi strażnicy kontynuują pościg, przedzierając się przez spanikowany tłum.
To właśnie oszalały tłum uciekający przed pożarem ratuje Juliana i Mallory. Ze wszystkich ludzi na Strandzie tylko oni kierują się w stronę płonącego City. Cała reszta pędzi w przeciwnym kierunku. W zderzeniu z tłumem konie stają dęba. Strażnicy – w ciężkich mundurach, wielkich butach, wielkich kapeluszach i z wielkimi mieczami – mogą biec, ale Julian i Mallory są szybsi. Słysząc cichnące rżenie koni, Julian ogląda się za siebie (a może jest Orfeuszem i nie powinien tego robić?). Jazda i piechota litościwie się wycofały.
– W porządku, damy radę – mówi zdyszany Julian. – Jesteśmy prawie przy Temple Bar.
Ale nie mogą się tamtędy przedostać. Strażnik nikogo nie wpuszcza, tylko wypuszcza.
– Oszaleliście?! – krzyczy do Juliana, gdy mijają ich spanikowani ludzie. – Dokąd się wybieracie? Do przeprawy przez rzekę? To niemożliwe. Tamizę w obrębie murów odcięły płomienie.
Ludzie przeciskają się obok nich, dorosłe córki ciągną matki, małe dzieci czepiają się spódnic matek, matki i dzieci są wszędzie. Kiedy tylko strażnik spuszcza ich z oczu, Julian odciąga Mallory na bok i niezauważeni przeciskają się przez bramę.
Z Temple do Aldgate muszą przejść kolejne pięć przecznic, a czarny, gęsty dym wieje im prosto w twarz. Już nie biegną, idą powoli, oddychając z trudem. Julian chciałby powiedzieć Mallory, jak bardzo nie chce wchodzić w to piekło. Ona chyba myśli podobnie, bo po kilku przecznicach zatrzymuje się. Opuszcza ręce, zwiesza głowę. Osuwa się na chodnik niedaleko Primrose Hill.
– Zapomnij o tym – mówi ponuro. – Jaki to ma sens? Dokąd uciekniemy, nie mając nic?
Julian przykuca przed nią.
– Całe City płonie. Nawet jeśli jakoś uda nam się uciec, co potem?
Julian wciąga gorące powietrze. Nie chce się przyznawać. Ale czasami trzeba zaufać osobie, którą się kocha, nawet jeśli łamie ci serce, popełniając morderstwo.
A czasami musisz jej zaufać nawet po