Królestwo nędzników. Paullina Simons. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Paullina Simons
Издательство: PDW
Серия:
Жанр произведения: Контркультура
Год издания: 0
isbn: 9788381395380
Скачать книгу
teren zasłany jest brązowiejącymi w sierpniu liśćmi, Mur Londyński znajduje się kilka metrów dalej. Ostatnim razem chciał zabrać Mary do Włoch. Tym razem, mając siedemset funtów, mogą pojechać wszędzie. Dostali nowe życie. Mogą przepłynąć ocean jak pielgrzymi, którzy dotarli do Bay Colony w Massachussetts. Ale muszą uciekać, na pewno nie mogą tu zostać. Teraz wie, że zwiodło go poczucie nieśmiertelności, ciepła woda w kąpieli w burdelu, dziewczyna, od której się uzależnił. Przyszedł czas na działanie.

      Wpatruje się w przestrzeń jeszcze przez kilka sekund, a potem zrywa się z brzękiem monet. Już wie, co ma zrobić. Musi znaleźć murarza; potrzebny mu jest młotek, dłuto, łopata, zaprawa. Wymyślił, gdzie ukryje pieniądze. Wszystko będzie dobrze. Zajmie się tym. Zajmie się wszystkim.

      8

       Bellafront

      Brudny, spocony, zdyszany Julian wraca późno do Silver Cross.

      Baronowa gotowa jest wtrącić go do Newgate za całodniową nieobecność w czasie, gdy najbardziej go potrzebowała. Nie tylko zniknął, ale wrócił bez kwiatów! A gdy go nie było, dziewczęta wdały się w paskudną bójkę, dwa razy zjawił się konstabl, dopytując o rzekomy zgon w domu, Ilbert wydawał z siebie dziwne odgłosy sugerujące szantaż, a Carling i Ivy tak niedbale posprzątały pokój, że pierwszy klient zbiegł po schodach, domagając się zwrotu pieniędzy.

      W kącie gospody stoi ojciec Anselmo i głośno zwraca się do wszystkich zebranych.

      – Moje upadłe anioły, zapomnieliście już, że zaraza była karą za wasze niegodziwości?! – wykrzykuje na cały głos. – To kara za grzechy. Błagam was, czcigodni panowie i panie, porzućcie straszliwy grzech lubieżności! On kwitnie tu co dnia, podlewany zatrudnianiem ladacznic, kobiet, które zeszły na złą drogę. Jak długo tak jeszcze będzie? Aż wszyscy pomrzecie na syfilis lub zarazę? Pożoga nie wystarczy, by ukarać was za grzechy. Jak długo zamierzacie trwać w waszej niegodziwości? Aż nie będzie już śmierci? Nie wiecie, że sprośność i lubieżność prowadzą do błędów w osądach, zbrukanego honoru, szantażu, morderstwa! Wszystkie grzechy główne gotują się pod waszym dachem, a wy nazywacie siebie godnymi szacunku ludźmi. Żałujcie za grzechy. Odbywajcie pokutę, zanim będzie za późno.

      Baronowa, z nieumalowaną twarzą, spocona, podenerwowana, składa błagalnie dłonie i zwraca się do Juliana. Wygląda tak, jak Julian się czuje.

      – Rzucę się do Tamizy, jeśli ta żałosna kreatura natychmiast nie zamknie gęby! – wykrzykuje. – Gdzieście się podziewali cały dzień? Dlaczego wyglądacie, jakbyście taplali się w błocie? Czemu nie przebraliście się na wieczór? Jest sobota. Wiecie, jaki jest ruch. Nie mamy kwiatów, a w pokoju numer dwa nadal śmierdzi rozkładem. Dziewczęta wyrywają sobie nawzajem włosy, dosłownie. Ilbert jest jeszcze bardziej bezczelny, was nie można nigdzie znaleźć, a teraz wyglądacie jak trędowaty. Proszę, idźcie się przebrać w wieczorny strój. Cholera, jeden umrzyk i wszystko się sypie! – Wachluje się zawzięcie, unosząc oczy do sufitu. – Do diabła, ależ jest gorąco! Modlę się o deszcz i o to, żeby ta bestia wreszcie się zamknęła. Panie Boże, czy proszę o zbyt wiele?

      Julian klepie ją po ramieniu. Przynajmniej na zewnątrz pozostaje opanowany.

      – Chyba część pani modlitw została wysłuchana – mówi. – Kiedy wracałem, wiał silny wiatr ze wschodu. Deszcz wisi w powietrzu. A co do reszty, proszę się nie martwić. Zajmę się konstablem, dziewczętami i odorem. Proszę dać mi godzinę. Zajmę się wszystkim. – Powoli wchodzi na schody. – Które dziewczęta się biją?

      – Wszystkie. Ale głównie Margrave i Mallory. Każcie się im uspokoić albo mogą się stąd wynosić i szukać pracy na Haymarket. Tam biją dziewczyny i to mocno.

      – Mallory wdała się w bójkę? – Julian rusza szybko na górę.

      Na piętrze trzynaście dziewcząt krzyczy w korytarzu. Margrave jest mokra od czubka głowy do piersi i wrzeszczą na siebie z Mallory. W pierwszym odruchu Julian chce bronić Mallory, lecz gdy przysłuchuje się uważniej, okazuje się, że to Mallory jest stroną atakującą. Najwyraźniej chlusnęła Margrave w twarz wiadrem brudnej wody, która szczypie dziewczynę w nos i usta. Zamiast przepraszać, Mallory stoi i wrzeszczy. Julian nigdy nie widział jej tak rozgniewanej.

      Staje między dwiema kobietami, rozdziela je i odciąga Mallory. Ona nie chce słuchać, nawet jego. Ale Julian ma już dość. Podnosi głos, by pokazać dziewczętom, że sprawa jest poważna.

      – Uspokójcie się. Margrave, idź się umyć. Mallory, ty też zejdź na dół. Wyglądasz okropnie. Wystraszysz klientów. – Marszczy brwi. – Co się z tobą dzieje? – pyta cicho. – Idź. – I głośniej: – Carling, Ivy, chodźcie ze mną. Reszta wracać do pracy. Przedstawienie skończone.

      Baronowa ma rację. W pokoju Fabiana nadal okropnie cuchnie. Odór śmierci musiał wniknąć w deski podłogi.

      – Próbowałyśmy, panie! – wykrzykują Carling i Ivy. – Zużyłyśmy cały ocet i ług, które nam daliście.

      Julian wzdycha.

      – Powiemy, że pokój jest zajęty na całą noc. Powieście tabliczkę na drzwiach. Dziś musi nam wystarczyć dziewięć pokoi, nic więcej nie możemy zrobić. – Baronowa nie będzie zadowolona z utraty zarobku. A jutro jest niedziela i wszystkie targi będą zamknięte. Nigdzie nie będzie można kupić ługu. Poirytowany Julian schodzi na dół za sprzątaczkami. Jeszcze się nie umył, jak obiecał Baronowej, ale musi porozmawiać z Mallory. Znajduje ją w kuchni dla służby, nadal rozdrażnioną.

      – Mallory?

      – Idźcie sobie.

      – Czemu się wściekasz? Co zrobiła Margrave?

      – To złodziejka.

      – Myślałem, że jest twoją przyjaciółką.

      – Nienawidzi mnie. Zawsze nienawidziła.

      – Co takiego mogła ci ukraść? Nic nie masz. Ledwo ubranie na zmianę.

      – No dalej, poniżajcie mnie.

      – Wcale cię nie poniżam – odpowiada skarcony Julian. – Próbuję tylko zrozumieć.

      – Proszę, panie, możecie odejść, żebym mogła się zająć pracą? – Nie chce nawet na niego spojrzeć.

      Kiedy Julian zamierza skierować się na górę, słyszy, jak Baronowa ostro wykrzykuje jego imię z gospody. Nadal ma na sobie różową aksamitną podomkę, lecz teraz u jej boku stoi konstabl Parker. Julian traci rezon. Nie spodziewał się tak szybkiego spotkania z Parkerem. W tej chwili nie może się nim zajmować, nie tylko dlatego, że jest taki brudny i rozchełstany.

      Zwykle Parker jest rozkosznie apatyczny. Zjawia się co tydzień, Julian stawia mu drinka, posiłek i wręcza procent od tygodniowego utargu. W zamian za to Parker odwraca wzrok, jeśli dochodzi do bójki lub drobnej kradzieży. Ale dziś wieczorem Parker twierdzi, że nie może odwrócić oczu, bo w całym Westminsterze gadają, że w burdelu znaleziono martwego dobrze urodzonego mężczyznę.

      – Kto mówi, że znaleziono martwego mężczyznę? – pyta Julian.

      – Ten garbaty gość z łopatą.

      – Ilbert? – Baronowa wybucha śmiechem. – Nie, panie konstablu. Ilbert urodził się w szpitalu dla obłąkanych. Jego trędowata matka zmarła przy porodzie. Z powodu jej choroby jest ślepy na jedno oko. Choroba wyżarła mu mózg. Kiedyś opowiadał mi – ciągnie Baronowa – że dwóch mężczyzn umarło od gorączki plamistej na Drury Lane!

      – To pewnie prawda, pani.

      – Ale on nigdy nie był na Drury Lane. Skąd ma to wiedzieć? Innego