Las, 4 rano. Jan Jakub Kolski. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Jan Jakub Kolski
Издательство: PDW
Серия:
Жанр произведения: Классическая проза
Год издания: 0
isbn: 9788380320444
Скачать книгу
nie miała dobrego dnia. Kierowca z pierwszej furgonetki chciał się całować. Powstrzymała go wyćwiczonym zdaniem: „Jestem prostytutką, nie ma całowania, jest ruchanie za stówkę albo obciąganie za pół, gumka wliczona”. Może nawet i zgodziłaby się na buziaka, ale śmierdział. Miał chorą wątrobę, z pyska bił mu odór kwasu i zgnilizny. Obciągnęła, uśmiechnęła się krzywo, pojechał. Drugiemu nie chciał stanąć. Namęczyła się z wiotkim ptakiem, aż ją rozbolał nadgarstek. Klient był księgowym z elektrowni, czesał się z pożyczką, spod tłustych pasemek przebijała łysina. Skóra była żółtawa, usiana małymi brązowymi plamkami. Przyjrzała się temu, kiedy płakał z głową złożoną na jej podołku.

      – Nikt mnie nie rozumie – jęczał. – Tylko ty widzisz we mnie człowieka.

      Powtarzał te banały do zrzygania. Każdy tak mówi kurwie.

      – Zawsze tu możesz przyjechać i pogadać – uspokoiła biedaka. – Zapłać trzy dyszki, bo usługa niekompletna. Rozumiesz, co mam na myśli?

      Jasne, że rozumiał. Przecież wiedział, że nie stanął na wysokości zadania. Jak miał stanąć przy jego problemach? Wredna żona, mała pensja, dziecko z łuszczycą. Wystarczy na podwójną impotencję.

      – Dwa razy mi stanął, w maju i w listopadzie zeszłego roku. Pamiętasz?

      Nie pamiętała. Jak można spamiętać siedem tysięcy kutasów?

      – Pamiętam. Bardzo byłeś wtedy dzielny – skłamała.

      Z trzecim zdarzył się problem innego rodzaju. Miał przyrodzenie wielkie jak koń. Obsłużenie tego czym innym niż ręką było ponad siły Naty. Tłumaczyła, wyjaśniała, pokazywała, ale nie chciał słuchać. Jakby brakowało mu rozumu. Był nastawiony na ruchanie, jechał w trasę, nie chciał się więcej zatrzymywać.

      – Płacę i wymagam – tłumaczył. – Mam, jakiego mam, chcę go włożyć w ciebie, bo mi się podobasz. Ładna jesteś.

      Spróbowała. Nasmarowała się żelem intymnym, naoliwiła jak maszyna, ale nie dała rady. Szofer się wkurwił nie na żarty, chciał bić, na szczęście podjechał Boria na kontrolę. Nie musiał wiele robić. Sięgnął tylko za pazuchę, pokazał rękojeść spluwy większej niż przyrodzenie klienta. Tamten zrozumiał w sekundę. Zostawił pieniądze, splunął, przekręcił kluczyk w stacyjce.

      Aż nadjechało tamtych czterech w czarnym audi. Brudasy. Nie mówili w żadnym języku; trochę po polsku, trochę po rusku i bułgarsku. Chcieli przejąć Nataszę na własność. Mówili, że teraz to ich droga, ich teren, dużo Bułgarek i każda kurwa musi płacić. Przystawili brzytwę do szyi.

      – Ty, polska szmata, głowę urieżem, odetniem jak od psa.

      Rozpłakała się kiedy odjechali. Była już w takich sytuacjach, niejeden chciał od niej pieniądze, ale nigdy nie przestraszyła się tak jak teraz. Wezwała Borię, ten do kogoś zadzwonił, przyjechały dwa auta z ruskimi. Opowiedziała wszystko, zdanie po zdaniu i słowo po słowie. Bandyci pokręcili głowami, wzięli od kurwy pieniądze, ruszyli na poszukiwanie czarnego audi.

      Nie doszedł do domu. Zawrócił jeszcze przed sosnowym pagórkiem i dębem rosnącym przy dołach. Podobno dąb świecił w nocy jak latarnia. Nie jakimś szczególnie mocnym światłem, ale... widzialnym. Tak opowiadali ludzie spotkani w lesie. Świecił czy nie świecił – jakie to miało znaczenie? Ważne, że był dobrym, wyraźnym miejscem do zawracania.

      Dziad obszedł pień dookoła, zakręcił się na pięcie i już wiedział, że przegrywa. Ciągnęło go do kurwy jak nie wiadomo co. Nie powiedział jej wszystkiego. Przerwał mu ten pierdolony głupek z furgonetki. A ona, dziwka, poleciała po sto złotych, choć mogła zostać i usłyszeć tyle pięknych słów. Miał jeszcze na przykład powiedzieć: „Każdy dzień bez ciebie jest tylko bladym cieniem dnia. Niepełną, słabą imitacją. Wyobraź sobie świat bez horyzontu, bez mórz, bez wschodów słońca... Widzisz, tak wygląda ten kształt okradziony z obecności ukochanej istoty”.

      – Kurwa, jak to tandetnie brzmi. – Przestraszył się na głos. – Masakra. Dobrze, że jej tego nie powiedziałem. Muszę mądrzej używać słów, celniej je wypowiadać, bo... tracę smak.

      Przestraszył się nie na żarty. Język był jedną z niewielu jego prawdziwych własności. Od paru lat mówił tylko do siebie, do psa, kota i kuny leśnej. Czasem odezwał się też do ptaka, drzewa, ale co to były za rozmowy... Parę gównianych słów. Umilkł zawstydzony, jednak nie skierował się do domu. Postanowił dojść do szosy, spojrzeć zza drzew, postać trochę, dopiero później wrócić do ziemianki.

      Nie dotrzymał słowa. Ledwo doszedł do drogi, rozdarł się jak leśny dziad.

      – Zapomniałem zapytać, czy pamiętasz o Uszatku! No wiesz, taki niedźwiedź z oklapniętym uchem... Duży, piękny pluszak.

      Przeszedł na drugą stronę. Szarek i Burek szczeknęły dla formy, Nata otworzyła usta ze zdumienia.

      – Miałeś wrócić za kilka dni.

      – Zapomniałem zapytać o tego... misia. Jakbyś jakiegoś znalazła...

      – Pamiętam dobrze. Jakbym jakiegoś znalazła, to już byś go miał. – Wzięła go pod brodę, zajrzała w oczy. – Mów prawdę. Co się stało?

      – Nic, nic. Chyba pojebało mi się z drogą. Tyle lat łażę, a tu... dziura w głowie – skłamał ze spojrzeniem wbitym w ziemię.

      – A mnie takich czterech chciało porżnąć brzytwą – zmieniła temat. – Chyba Bułgarzy. Muszę napisać testament.

      Dziad podniósł głowę.

      – Jaki testament? Zwariowałaś? Przecież Boria cię chroni i jego... ruscy.

      – Boria mnie chroni, jak jest, a jak go nie ma, to każdy głupek może mnie zabić. Masz jakąś kartkę i długopis?

      Dziad sięgnął do plecaka.

      – Mam zeszyt w kratkę. Może być?

      – Może być.

      Wydarł kartkę, podał długopis.

      – Napisz datę i nazwisko świadka. Bez tego nikt nie uzna – podpowiedział.

      Podniosła głowę.

      – Mogę cię wpisać na świadka?

      – Ale co napiszesz, „Dziad z lasu”? Ja nie mam nazwiska ani imienia. Imię i nazwisko wpadło w kartoflisko. Poszło się pierdolić. Nie ma i chuj.

      – Nie klnij w takiej chwili – poprosiła.

      – W jakiej chwili?

      – Przedwiecznej.

      – A skąd ty znasz takie słowo?

      – Z twojej książki.

      Zaniemówił.

      – Przepraszam – odezwał się skruszony.

      – Napiszę „pan Dziad z lasu”, a ty odciśniesz kciuk i palec wskazujący. Jak na policji, okej?

      – Okej, ale in blanco. Nie chcę wiedzieć, co tam piszesz.

      – Inbanko? A to co nowego? – Przestraszyła się.

      – Podpis na pustej kartce. Treść wpiszesz później.

      Polizał kciuk, przeciągnął palcem po jej wardze, odcisnął podpis na samym dole kartki.

      – Wystarczy? – zapytał.

      – Wystarczy – odpowiedziała. – Teraz już mogę umrzeć.

      – Nie wygłupiaj się. Masz jeszcze dużo spraw i... dużo obietnic do spełnienia.