Las, 4 rano. Jan Jakub Kolski. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Jan Jakub Kolski
Издательство: PDW
Серия:
Жанр произведения: Классическая проза
Год издания: 0
isbn: 9788380320444
Скачать книгу
z drążków, na niej haki stalowe służące za szafę, spiżarnię i magazyn. Wisiały tu ubrania, torby skórzane, płócienne i plastikowe, pojemniki różnych kształtów i przeznaczenia. Ta część mieszkania wyglądała jak cechownia w kopalni. Brakowało tylko górniczych kasków i karbidówek.

      Dom podzielił na sektory: sypialny, kuchenny, pracowniany i... wypoczynkowy. Meble sklecił z części innych mebli, zbił, skręcił, powiązał postronkami, ozdobił detalami z antyków. Nie brakowało w nich wtrętów snycerskich, intarsji czy nawet inkrustacji z macicy perłowej. Rozumiał detal, potrafił się weń wczuć i docenić. Wiedział, że przez dobry szczegół przemawia całość, więc bez zazdrości cytował dawnych rzemieślników w swoich dziwacznych wyrobach. W kuchni miał kredens, wodniarkę z miską i wiadrem, w sypialni łóżko z ciężkim baldachimem, obok stół, fotel, na podłodze wypłowiałe chodniki i dywany.

      Dołożył drewna do żeliwnej kozy, splunął na rurę, ślina z sykiem zamieniła się w parę. Chciał teraz zjeść kolację, żeby po niej, z pełnym brzuchem, zabrać się do rozpakowywania torby przyniesionej z kurewskiego placu. Ale nie wytrzymał. Sięgnął po nią, wysypał na stół całą zawartość. Chleb trafił do chleba, ser do sera, zabawki do zabawek. Z tych ostatnich nie był specjalnie zadowolony.

      – Same maluchy... Już dość mam takiej drobnicy. I nic oryginalnego, no może biedronka. Ale poza nią? Ile można mieć Kubusiów, Guciów, Filipów i Kłapouchych? – mruknął. – Do tego brudne wszystkie. Wszystkie – powtórzył, jakby nie chciał wskazać ani jednego dziecka, ani jednej małej rączki, która dobrze obeszła się z zabawką.

      5

      Nata kończyła kurewski dzień. Stała na placu, pod światłem lampy sodowej, czekała, aż Boria policzy pieniądze. Rusek liczył i liczył. Siedział w białym bmw, ślinił palec, przekładał banknoty. Na koniec kiwnął głową na znak, że rachunek się zgadza. Otworzył drzwi z drugiej strony. Wsiadła. Odliczył kilka banknotów, podał Nataszy, odjechali.

      Dzień zgasł za oknem. Dziad zapalił lampę naftową, wyczyścił szkło gazetą, założył na kapturek. Izba uczepiła się lichego światełka. Marynia wyczuła chwilę, wskoczyła na kolana, wyprężyła grzbiet. Zaraz miała ruszyć na łowy, przytulić się do mroku, przepaść w lesie aż do świtu. Człowiek to wiedział, więc wyszeptał do ucha zachęcające słowa. Spojrzała z miłością, wspięła się po ścianie, zniknęła w swoim nocnym przełazie.

      Usiadł do kolacji. Położył na stole batystową serwetkę, deskę do krojenia, chleb, kilka kawałków żółtego sera, jabłko, pomidora. Odkroił grubą kromkę, podzielił ją na dziewięć sześciennych kostek, podobnie uczynił z serem i jabłkiem. Sięgnął po pomidora, ale zaraz odłożył go na stół. Zawiesił rękę nad chlebem i... zamarł. Zagubił się w rytuale. Zapomniał, co miało być pierwsze i z jakiego powodu. Wstał, wierzchem dłoni zmiótł jedzenie ze stołu. Poleciało na podłogę, ku wielkiej uciesze Bańki. Zebrała ser i chleb do ostatniego kawałka. Jabłkiem pogardziła.

      Marynia biegła między drzewami. Zimowa sierść przerastała jej palce, więc bieg był cichy i nadziemny. Wiedziała, dokąd zmierza. Człowiek był smutny, musiała go rozweselić. Znała miejsce z pluszową zabawką ładniejszą od tych, które dała mu kobieta ze śmieciowiska. To było niedaleko od domu, na sosnowym wzgórzu, za bobrowym rozlewiskiem i stawem. Nie musiała sprawdzać drogi, znała ją na pamięć, a do tego żywiczny zapach miejsca prowadził ją jak po sznurku. W lewo, na pień świerka, górą po gałęziach, skok obok puszczyka, w dół po dębowym pniu, po grzbietach śpiących dzików, dalej prosto, przy myśliwskiej ambonie i paśniku dla saren. Zeskoczyła na psi trakt wiodący wzdłuż rzeczki, pobiegła przez mostek, minęła jeża z rodziną, wspięła się po omszałym skłonie, wdrapała na pień sosny.

      Wiewiórka akurat łuskała szyszki. Nawet pomyślała o ucieczce, ale zanim myśl uruchomiła łapy, kuna już siedziała na jej grzbiecie i wgryzała się zębami w gardło. Trzasnęły kostki szyjne, krew spłynęła do gardła. To odebrało rozum tumakowi. Zwierzę w jednej chwili zapomniało o człowieku. Porzuciło ostrożność, zmiażdżyło czaszkę przeciwnika, rozpruło jego brzuch. Kiedy wnętrzności wypadły na zewnątrz, kuna zanurzyła pysk w parującym kłębowisku.

      Księżyc wyszedł zza chmury. Promyk światła przeszył dziuplę. Był srebrny, ale zawierał w sobie czerwony, niepokojący osad. Marynia zastygła w bezruchu. Daleko w dole zobaczyła staw ujęty w koliste obramowanie, w nim bobra przedzierającego się przez mgłę z gałęzią osiki w pysku. I jego zatrzymało dziwne światło. Stanął lis, borsuk i szczur wodny. Coś się stało w świecie, jednak żadne z nich nie wiedziało co.

      Dziad nie zauważył niczego. Leżał w łóżku z kotem Wanią. Wyglądał na zadowolonego z siebie.

      – W lesie jest noc, a my tu mamy taką porę dnia, jaką chcemy, Wania. Mamy ciepłe, spokojne, proste życie. Lubię proste życie i... proste jedzenie. Owszem, jadłem langustę w Cannes, homara w Londynie, mięso węża w Sajgonie, piłem krew żółwia w Tajpej i ryżową whisky w Laosie, ale to wszystko bez znaczenia. Urodziłem się do bycia prostym człowiekiem. Drwalem, mnichem, ogrodnikiem, albo... dziadem z lasu. Nie udało mi się przez pierwszych pięćdziesiąt lat życia, więc próbuję teraz. Ale chyba zapomniałem, jak to się robi. Staram się, Wania, naprawdę. Wypowiadam proste słowa, jem proste posiłki, wykonuję nieskomplikowane czynności... Nawet myśli próbuję układać według kilku najprostszych sposobów. Tylko że to trudne jak cholera. Gówno, Wania. Jebane kocie gówno. Nie, kota nigdy nie jadłem. Nie mógłbym, podobnie jak psa. Nie bój się.

      W nocy miał kilka złych snów. Nie jeden, jak zdarza się ludziom – nawet najczarniejszy, najbardziej smolisty – ale kilka: siedem, osiem. W każdym z nich przedzierał się nagi przez miejsca pełne ludzi. Wystawiony na widok, z obwisłą dupą, udami bez mięśni. Miejsca się zmieniały, ludzi przybywało, a on nigdzie nie mógł się ukryć. Na szczęście zapomniał wszystkie, zanim się dośniły.

      6

      Obudził się o piątej rano. Las mroczył nieobudzony i milczał w oczekiwaniu na światło. Bańka przysunęła się do pieca, Wania przelazł na drugą stronę łóżka. Nikomu nie chciało się wstawać. Jemu też. Miał w planie powolne przyklejanie się do dnia: nieśpieszne wstawanie, mycie twarzy, rąk i nóg, golenie głowy, jedzenie śniadania. Dla każdej czynności zamierzał znaleźć najprostszy wyraz. Zastanawiał się na przykład, ilu użyć ruchów, by najprościej pokroić chleb.

      – Trzy. Najmniej trzy, najwięcej... pięć. Naostrzę nóż przed śniadaniem – odezwał się jak idiota. – Albo ubieranie się... Nogi na podłogę raz, wstawanie, sięganie po spodnie dwa, wciąganie nogawek trzy, cztery, zapinanie rozporka pięć, potem pasek sześć, siedem, osiem... Potem mycie rąk i twarzy: sięgam po wiadro raz, nalewam wody do miski dwa...

      Przestał liczyć. Wiedział już, że wszystko będzie inaczej. Jakaś przemożna siła pchała go ku szosie. To, co go obudziło, było jej częścią.

      – Wielkie rzeczy... Odwiedzę ją dzisiaj, a nie za tydzień – mruknął.

      Mył, golił się i jadł szybko, zrobił herbatę do termosu, podrzucił parę bierwion do piecyka, nakarmił Bańkę i Wanię. Wypuścił zwierzęta na dwór, przywołał je zaraz, zamknął drzwi, schował klucz za ościeżnicą. Z lasu nadbiegła Marynia. Otarła się o nogi dziada, ale nie spojrzała w oczy. Pyszczek miała okrwawiony, nie zdążyła się wylizać. Zauważył to od razu.

      – Kogo dzisiaj zabiłaś, Marynia? Zostawiłaś dzieci bez matki czy może odwrotnie? Nie wiesz? Dobrze, że nie wiesz. I dobrze, że się najadłaś. Pilnuj domu, kuno leśna.

      Nie gadał już więcej. Rozpiął stalową łapkę, zabezpieczył haczykami, schował w kupce liści. Ostrożnie uwolnił sprężyny. Poszedł.

      7