– To było kiedyś. Dwa lata temu...
– Rok – przypomniała.
– Rok, dwa... W każdym razie... dawno. Ustaliliśmy, że nie będziemy o tym rozmawiać.
Na to tylko czekała. Uśmiechnęła się wyrozumiale, jak nauczycielka.
– Ustaliliśmy? Sam ustaliłeś. Ale przecież... rozumiem, kłopoty. Co drugi klient z tym przyjeżdża. A ja... jak pielęgniarka... Temu pigułkę, tamtemu dobre słowo, innemu... rączka. Z tobą też sobie poradzę. Powiedz tylko kiedy.
Zaczerwienił się jak chłopiec.
– To już za mną. Teraz mam inne sprawy.
– Jakie?
Nie odpowiedział. Co ją to obchodzi? Każdy ma jakieś sprawy tylko dla siebie.
– Tajemnica. Moja, własna, i nic ci do tego. Przeczytałaś?
Westchnęła, sięgnęła do torebki, wyciągnęła zwiniętą w rulon książczynę.
– Przeczytałam... połowę. Można powiedzieć, że tego mistrza zaliczyłam, ale na Małgorzatę zabrakło mi siły. Za dużo opisów. Takie... w chuj niekonkretne – wykrztusiła i z ulgą podała książkę.
Schował skarb do kieszeni, zmarszczył czoło, pociągnął nosem jak cham.
– Dobra książka nie może być pisana samym behawiorem, jak te współczesne gówna.
– Czym nie może?
– Behawiorem, no... że się dzieje i tylko to. I akcja ciągle, kurwa, akcja... to zrobił, tamto zrobił, wstał usiadł, wyszczał się... zdarzenie za zdarzeniem, jak w pociągu pośpiesznym.
– No, jak w życiu. Ja bym wolała taką książkę – wyznała naiwnie.
– Taką książkę to ty masz tu, przy drodze. Nie chcesz czytać czegoś lepszego?
Zaskoczył ją. Spodziewała się innych słów. Opuściła głowę zawstydzona.
– Nie mów tak. Myślisz, że bym nie chciała innej pracy?
– To ją znajdź.
– Znajdź, akurat.
Nagle wpadła na myśl ożywczą. Postanowiła ją od razu wypowiedzieć, bo już nie miała siły się tłumaczyć.
– No dobrze, znajdę, ale kto cię będzie wtedy karmił? Zdechniesz z głodu jak leśny dziad. Jak menel z przytułku.
Zesztywniał. Nie mógł uwierzyć, że z jej ust padły te słowa. A ona sięgnęła po płócienną torbę zawieszoną na drzewie i spokojnie zaczęła wyliczać:
– Chleb pszenny, żytni i bułka z przedziałkiem. Do tego ser żółty wędzony, kiełbasa krakowska, trzy tygodniki sprzed tygodnia, dwa banany i sporo zwierzaków.
Otworzyła torbę, pozwoliła zajrzeć do środka. Zobaczył żywność i kilka pluszowych maskotek: żyrafę, szczurka, biedronkę w kropki.
– Do mnie się przytul. Po co ci pluszaki? – dokończyła przymilnie, związała uszy torby różową prezerwatywą, podała dziadowi.
– Przytulam się, do kogo chcę. Nie twoja sprawa – odburknął.
– Ale restauracja pod chmurką i sklep wielobranżowy to już moja sprawa, tak? Od trzech lat selekcjonuję odpadki jak wzorowa obywatelka, odkładam na bok towary luksusowe... Pamiętasz czarny kawior i pół butelki szampana Noble Cuvee?
– Nie „cuwe”, tylko „kuwe”, debilu. Odgazowane gówno. Ja piję whisky single malt. Może być Glenfiddich.
– Ale pamiętasz?
– Pamiętam – przyznał niechętnie.
– A widzisz.
– No i co z tego? Czego to dowodzi?
– Troski, przywiązania, współodczuwania. Tej tam... omnipotencji...
– Empatii – poprawił głupią.
– Empatii, sratii i dupatii. Tego, że o tobie myślę. Obchodzisz mnie jak własne dziecko.
– Nie masz dziecka.
– Ale mogę mieć! – krzyknęła i rozpłakała się w sekundę.
Rozmowa była skończona.
– Idę do domu.
– Idź, gdzie chcesz.
– Chcę iść do domu.
– To idź. Czego stoisz, dziadu?
– Nie gniewaj się na mnie, Nata. Nie chcę jeszcze jednego poczucia winy. Wystarczą mi te, które już mam.
– Nie gniewam się. Klepnij mnie w tyłek, jak nie wierzysz.
Klepnął ją w tyłek. Podskoczyła, załopotała rzęsami.
– Nie stać pana na mnie. Proszę odjeżdżać i nie wracać bez tysiąca dolarów.
3
Poszedł do siebie. Dzień powlókł się za nim. O czymś gadali po drodze, ale to nie były ważne sprawy. Takie tam... błahostki leśne. Miała pięć lat, pisała list do Mikołaja – ta mała, o której myślał. Dużo czerwonych literek na kartce w kratkę. Prosiła o „pokuj na świecie”. „U” nie musiało być kreskowane, bo nie było ważne. „I żebym nie była taka chciwa” – prosiła też głupka z brodą. Spełniło się to drugie, czyli połowa życzeń. Nie chciała zabawek, domków dla lalek, sukienek i płaszczyków. Nie chciała też wróżek, czekolad, pierników, komputera dla dzieci ani wyjazdu do Disneylandu. „Pokuj” był jej potrzebny i sprawiedliwość na świecie. Dla ojca, matki i innych dzieci. Najwyżej parę pluszaków – zajączka, tygrysa, osła i prosiaczka. List opieczętowała kwiatkiem: czerwony środek, płatki żółto-czarne, łodyżka, dwa listki.
Szedł i sapał, schodził w doły leśne, wspinał się na skłony. Mijał drzewa stojące, świerki, sosny, graby, buki i dęby. Płakał. Zmierzch spadł mu na grzbiet jak wrona.
4
Dom wyłonił się zza pagórka: ziemianka wykopana w leśnym ostępie, oszalowana żerdziami, opatulona liśćmi jak szalikiem.
Nie była wilczym dołem z zapadnią. Wyglądała raczej na kraj odludka, z granicami narysowanymi wyraźnie i twardo. Miał tu kurhan mieszkalny, wpasowany między drzewa, otoczony palisadą z żerdzi, półkole klatek wrastających w ścianę domu, dwie linie drutu z kolorowymi szmatkami do odstraszania lisów, wychodek drewniany, ścieżkę wydeptaną od drzwi, przechodzącą w kolisty trakt, łączący kilka ważnych miejsc: drewutnię (pieniek, siekierka, piła, klin stalowy do rozłupywania drewna), pralnię (blaszana wanna, tarka, dwa wiadra cynowe, sznurek), komórkę z narzędziami (szpadel, łopata, grabie, skrzynka z młotkami, gwoździami, obcęgami, zwoje drutu, kilka akumulatorów samochodowych, agregat, kanister z paliwem), oprawialnię (stół do oprawiania zwierzyny, ramki do rozpinania skóry), wędzarnię (beczka blaszana, palenisko z szamotowych cegieł, kanał dymny zakryty bukowymi łupkami). W otoczeniu domu panował porządek, rzeczy przywleczone ze świata miały swoje miejsca; butelki przy butelkach, skrzynki przy skrzynkach, garnki przy garnkach. Z rury wychodzącej z ziemianki snuł się białawy dym.
Doszedł do przesmyku w płocie, rozglądając się przy tym uważnie, wypatrując na ziemi śladów zwierząt i ludzi. Nic nie znalazł, sięgnął po kij, wetknął go w kupę liści. Szczęknęła stal i spod liści wystrzeliła w górę pułapka – dwie stalowe ramki napięte hartowanymi sprężynami. Kij pękł jak zapałka.
Otworzył drzwi kluczem wyłuskanym ze skrytki za ościeżnicą. Wnętrze okryte było półmrokiem.