Przez pierwsze trzy lata przychodził na przejazd o czwartej rano. Czekał na pociąg. Za każdym razem miał nadzieję, że wysiądzie z niego mężczyzna znany mu z imienia, nazwiska i koloru oczu (niebieskie, zetlałe, z szarawą mgiełką na tęczówce). Przywitają się – myślał – zamienią miejscami, tamten zostanie, a on pojedzie do domu. Kiedy wreszcie zauważył, że tam, gdzie czeka, nie ma stacji, rozpłakał się.
Wkrótce zapomniał, po co wstaje tak wcześnie. I przystał na rozpacz.
Dokument chroniony elektronicznym znakiem wodnym
This ebook was bought on LitRes
1
Wiedziało o nim kilka osób: policjant z posterunku w Rudniku, leśniczy Niemyski, pani Glonek z Gminnego Ośrodka Pomocy Społecznej, ksiądz Mendel z Łaznowa, oraz kurwa Natasza ze śmieciowiska przy szosie. Ta ostatnia miała o nim zdanie lepsze niż inni, ale też znała go lepiej. W swoim czasie był jej klientem, płacił za usługi, a kiedy zabrakło mu pieniędzy, przenieśli znajomość na inną płaszczyznę; on przynosił jej książki, ona czytała w chwilach wolnych od pracy.
Reszta nie była nim specjalnie zainteresowana; kto musiał, odnotował w dokumentach jedną, najwyżej dwie służbowe wizyty w lesie, każda z próbą przywrócenia dziada społeczeństwu, rozmową, zdziwieniem rozległością poglądów (prawdę mówiąc, zrozumiał je tylko leśniczy Niemyski, bo patrzył na drzewa, a to dawało rozum) oraz z kilkoma zdaniami podsumowania, zwykle opisującymi sprawę jako beznadziejną. W notatce pani Glonek pojawiła się dodatkowo próba diagnozy społecznej, historyczno-przyczynowej, ale i to nie utrzymało uwagi przy obywatelu z lasu. Przepadła, jak przepada wszystko, co ponad normę, pożyteczną płaskość i święty spokój. Jednak zapis został i wart jest przytoczenia.
Jadwiga Glonek, starszy inspektor GOPS w Rudniku.
Notatka służbowa z lustracji w terenie
Obywatel Dziad z lasu (nazywany tak potocznie, danych personalnych nie ustalono), mężczyzna, lat około sześćdziesięciu pięciu, mocnej budowy ciała, wzrost sto osiemdziesiąt centymetrów, karnacja ciemna, szatyn, włosy gęste, bez widocznej siwizny, oczy niebieskawe, wypalone. Zamieszkały w ziemiance ogrzewanej piecykiem żeliwnym, bez stałego źródła utrzymania, bez rodziny, z kotem, psem i oswojoną kuną leśną. Dziwak z zaburzonymi poglądami, ofiara przemian społecznych i przyśpieszenia cywilizacyjnego. Utrzymuje dwuznaczne kontakty z prostytutką pracującą przy szosie, nieopodal miejscowości Rudnik. Żywi się owocami leśnymi i mięsem nielegalnie upolowanej zwierzyny. Odmawia pomocy, nie przyjmuje paczek z Caritasu (próbę wręczenia paczki podjął dwukrotnie ksiądz Mendel z parafii w Łaznowie). Osobnik ponury, z atrofią emocjonalności wyższej, nie do objęcia pomocą GOPS-u, ale też – jak się wydaje – żadną inną (w tym psychologiczną). Na zdrowie nie narzeka, lekarstw nie przyjmuje.
Mądre słowa umieściła w notatce służbowej córka pani Glonek, studentka socjologii i psychologii społecznej na uniwersytecie. Wójt skreślił słowo „atrofia” jako nieużyteczne i na tym się skończyło.
Inny aspekt poruszył w swojej notatce policjant z posterunku w Rudniku. Miał sprawdzić poziom zagrożenia dla porządku publicznego, sprawdził, określił jako „umiarkowany”, interwencję opatrzył numerem i kilkoma zdaniami osobistego komentarza. Ten nijak nie chciał się zgodzić z rozpoznaniem pani Glonek, ale przecież każdy człowiek patrzy, jak umie.
Jerzy Szarmak, młodszy aspirant,
Posterunek Policji w Rudniku, notatka służbowa
z Interwencji terenowej nr 123/PG/13
Z lustracji oraz ze znajomości natury ludzkiej wynika, że obywatel Dziad nie stanowi zagrożenia dla siebie ani dla otoczenia, tym bardziej że otoczenie jest leśne, ustronne, powstrzymujące od stałych kontaków ze społecznością lokalną oraz innymi osobami (sezonowo zdarzają się kontakty ze zbieraczami runa leśnego). Obywatel jest uczuciowy, chodzi zamyślony, mówi do siebie, utrzymuje, że rozmawia z przyrodą, do kłusownictwa nie przyznaje się. Nie znaleziono wnyków, sideł ani innego sprzętu do nielegalnych polowań. Pouczono o obowiązku przestrzegania przepisów przeciwpożarowych, przyjęto deklarację ostrożności w postępowaniu.
Ksiądz Mendel nie sporządził notatki, za to poświęcił nieszczęśnikowi kilka dobrych słów z ambony, z których najlepsze – „miłość” – powtórzył cztery razy. Paczkę z odzieżą oraz słodyczami przekazał biednym.
2
Patrzył na nią tak, jak się patrzy na kurwę: rzeczowo i bez współczucia. Liczył, ilu ją mogło dzisiaj mieć.
– Mogło ich być ośmiu – ocenił (mówił szeptem, dbał, żeby głos zostawał przy nim, ale adresował słowa do niej, udając, że to prawdziwa rozmowa). Nie chciał, żeby go kurwa usłyszała. – Usłyszy i będzie jej smutno. Po co ma być jej smutno? – (Znał odpowiedź; smutek jest dla smutku, a radość nie istnieje).
Chował się za drzewami, w szarej okolicy, w lesie posadzonym pod linijkę, zasłaniającym elektrownię i inne wstydliwe rzeczy. Dzień się właśnie kończył (zima przełamana wiosną, marzec u schyłku, pogoda byle jaka, powietrze przesiąknięte wilgocią i przygarbieniem. Chujówka).
Dobiegał siedemdziesiątki, ale nosił się poniżej wieku: kolczyk w uchu, łysy dziadowski łeb (od zeszłego lata golił głowę brzytwą, codziennie), palto na grzbiecie, na nim jeszcze jedno palto, rękawiczki wełniane, buty z cholewkami, plecak zielony, harcerski, i dowiązywany osobno kaptur. Czerwony, z nylonowym sznurkiem. Wyglądał jak łyżwiarz z obrazu, jak breuglowski wtręt – niezrymowany, samotny, rozrzucony we fragmentach po całej malaturze.
Wkurwiony przestępował z nogi na nogę.
Nata przechadzała się po drugiej stronie drogi. Nic specjalnego; kurwa przydrożna, ani ładna, ani brzydka, wciśnięta w krótkie różowe futerko, błyszczące legginsy i kozaki. Urzędowała na zaśmieconym placu, przy kontenerach (dwa szare psy lustrują reklamówki, zżerają co popadnie, Nata rzuca im batonika).
Zadzwonił telefon, wyjęła go ze śmiesznej torebki, szminka wypadła na asfaltówkę. W słuchawce jakiś głosik piskliwy, krótka rozmowa, w niej „tak”, „nie”, „dzisiaj”, „na pewno”. I „jeszcze nie wiem” powtórzone trzy razy, a na koniec „kocham cię bardzo”.
Podjechało czerwone auto, stary opel, w nim dwóch z elektrowni. Zapytali o cenę, coś im nie odpowiadało, może wiek (Nata wyglądała na starszą niż jej koleżanki, mogła mieć jakieś trzydzieści jeden, dwa), bo kręcili głowami i nadymali czerwone od podniecenia policzki. Zeszła z ceny, wjechali do lasu, w głąb drogi odrastającej od asfaltówki.
Dziad zgłodniał. Usiadł na skarpie, wyjął z plecaka kanapkę zawiniętą w papier, odwinął. Poprowadził wzrokiem przejeżdżające auto, potem drugie (zatrzymało się, kierowca opuścił szybę, wyrzucił przez okno śmieci, spłoszone psy najpierw uciekły, potem podeszły do reklamówek, obwąchały, nie znalazły nic dla siebie).
– Ośmiu i tych dwóch z czerwonego auta. Razem dziesięciu – uzupełnił rachunek.
Kiedy czerwony opel odjechał, Nata wysikała się za kontenerem, przepłukała usta wodą mineralną, zapaliła papierosa. Dziad ruszył w jej kierunku. Nie chciał już czekać.
– Przeczytałaś?! – krzyknął z daleka.
Podskoczyła ze strachu.
– Stoisz za tą drogą jak wyrzut sumienia. Nie stój tak, bo... się boję. I nie patrz na mnie jak ojciec – warknęła.
Wkurzyła go od pierwszego słowa. Szczekliwa suka. Koleżanka śmietnikowych kundli. Jeden szary, drugi bury. Szarek i Burek. Robią byle co,