Ale nie był nim od wieków. Ani trochę nie przypominał dawnego siebie. I ów strzęp na zawsze pozostanie tylko strzępem. Tego mu oczywiście nie zdradzili. Bo i po co? Najwyraźniej nie było powodu, żeby to wiedział w tym bezwzględnym świecie, w którym wiedzieć trzeba.
Cofnął rękę. Wraz z tym gestem prysła cała nadzieja, że kiedyś jego życie się odmieni.
Przenocował w samochodzie zaparkowanym w bocznej uliczce mijanej po drodze miejscowości.
Dwa dni później znajdował się tysiąc trzysta kilometrów bliżej celu podróży. Z pewnością wydano już nakaz doprowadzenia go do aresztu za niezjawienie się na spotkaniu z kuratorem. Być może ktoś znalazł w koszu na przystanku porzucone materiały, co dowodziłoby oczywistego zamiaru nieprzestrzegania żadnych obowiązków nałożonych na niego w zamian za wcześniejsze zwolnienie z więzienia.
On sam uważał, że dziesięć lat życia w zamkniętej klatce to wystarczająca zapłata.
Spłukał się z kasy. Zostało mu pięćdziesiąt dolarów.
Rano następnego dnia zatrzymał się przy placu budowy i zaproponował swoje usługi. Sto dolarów za bite dziesięć godzin ciężkiej fizycznej pracy.
Jego zadaniem było przenoszenie worków cementu z ciężarówki do windy budowlanej wciśniętej w ciasny narożnik, gdzie duże pojazdy nie miały dostępu. Prócz niego przydzielono do tego zadania jeszcze trzech mężczyzn. Mieli po dwadzieścia kilka lat. Sam Rogers przeniósł więcej worków niż ci trzej razem wzięci. Nie odzywał się do nikogo, na nikogo nie patrzył. Po prostu brał worek, taszczył go do odległej o trzydzieści metrów windy, zrzucał i wracał po następny. Dziesięć godzin z dwudziestominutową przerwą na kanapkę z gastrobusa i kubek kawy.
– Dzięki, dziaduniu, że wyszliśmy przy tobie na pracusiów – rzucił sarkastycznie jeden z mężczyzn po fajrancie.
Rogers odwrócił się w jego stronę. Przyjrzał się szyi, gdzie pod warstwą tłuszczu pulsowała tętnica. Mógłby bez trudu zmiażdżyć ją w palcach i obserwować, jak facet wykrwawia się w niecałą minutę. Tylko jaki miałoby to sens?
– Proszę bardzo – odparł.
Gdy smarkacz parsknął w odpowiedzi, Rogers utkwił w nim wzrok. Nie tyle na niego patrzył, ile przewiercał go na wylot.
Gówniarz zamrugał, kpiący uśmieszek zgasł mu na ustach. Spojrzał spode łba na swoich kumpli, którzy odwrócili się bez słowa i oddalili pospiesznym krokiem.
I wtedy Rogers zrobił coś, czego nie robił prawie nigdy.
Uśmiechnął się. Nie dlatego, że wystraszył tego szczeniaka. Wystraszył w życiu wielu ludzi i nigdy się przy tym nie uśmiechał.
Wrócił do samochodu, wsiadł, schował zarobione pieniądze i zerknął na kupioną wcześniej mapę.
Od granicy z Wirginią dzieliło go jeszcze ponad trzysta kilometrów. A do celu jego podróży trzeba było dołożyć około pięciuset kolejnych.
Powinien być zmęczony, wręcz padać na nos, tymczasem wcale tak się nie czuł. Powinien czuć wiele innych rzeczy… których nie czuł.
Teraz był, jaki był.
Znów podjechał pod tanią jadłodajnię, zaparkował przy chodniku, wszedł do środka. Zamówił jedzenie, wypił kawę oraz dwie szklanki wody i powędrował myślami do momentu, w którym wszystko się zaczęło.
Zwinął dłoń w pięść i się jej przyjrzał. Skóra na wierzchu była prawdziwa, ale nie jego własna. Kość pod spodem była prawdziwa i własna. Pozostałe „dodatki”, jak je nazywał, nie były prawdziwe i z pewnością nie były częścią jego samego. Ale nie mógł się ich pozbyć. Tak więc musiał uznać je za prawdziwą część siebie.
Nie, to raczej ja jestem nim. Paulem Rogersem. Obiektem.
Blizny z czasem zblakły, zwłaszcza te na palcach, jednak dla niego już na zawsze pozostaną świeże.
Siedzenie w tamtym łóżku, w zakrwawionych bandażach, z uczuciem… obcości.
Jego dawne ja, prawdziwe ja, przepadło.
Dotknął obrączki. Platynowej, którą dał mu kiedyś ktoś, kto zajmował w jego życiu miejsce szczególne. Na wewnętrznej stronie była wygrawerowana inskrypcja. Rogers nie musiał jej widzieć. Słowa trwale wryły mu się w pamięć.
Dla dobra ogółu.
Niegdyś wierzył w to bardziej niż w cokolwiek innego. Ale to było kiedyś, a teraz to teraz.
Teraz nie wierzył w nic.
Jadł ze spuszczoną głową. Był głodny, ale potrafił długo obywać się bez pożywienia. Potrafił też długo wytrwać bez płynów, choć zwykły śmiertelnik na jego miejscu by się odwodnił i dość szybko umarł. To samo dotyczyło snu. Jeśli człowiek nie śpi przez dwa tygodnie, zaczyna mieć halucynacje, a potem umiera – mózg oraz inne organy najpierw wariują, a następnie odmawiają współpracy i światła gasną na zawsze.
Czysta fizjologia. Spowalnianie procesów życiowych, przygaszanie wewnętrznego ognia. Tak jak w hibernacji zwierząt: od działania na pełnych obrotach do wychłodzenia ciała. Ludzie mogą się wiele nauczyć od zwierząt w zakresie technik przetrwania, ponieważ one radzą sobie z tym znacznie lepiej niż człowiek.
Ale ja nie jestem już człowiekiem. Jestem cholerną dziką bestią. Być może najbardziej niebezpieczną ze wszystkich, ponieważ mam ludzki mózg, który współdziała z „dzikością”.
Dokończył posiłek, oparł się na krześle, potarł miejsce na czaszce.
Wypił łyk kawy i nagle jego twarz wykrzywiła się w grymasie. Ból pojawił się i minął bez ostrzeżenia.
Westchnął z udręką. Tego bólu nie dało się zignorować. Rana na ramieniu mu nie dokuczała. Nawet nie poczuł, jak nóż rozcina skórę.
Lecz ten ból w głowie był inny. Charakterystyczny. Nigdy do końca niewyjaśniony. W końcu chodziło o mózg. Jego najważniejszy organ. Stanowiący o tym, że on to on. Czy raczej – w wypadku Rogersa – nie on.
Zapłacił rachunek, wrócił do samochodu. Pojechał do innej części tej małej mieściny, zaparkował i ułożył się do snu.
Mijały godziny, ciemność gęstniała, a Rogers leżał i gapił się w sufit samochodu. Poplamiony, spłowiały i generalnie mocno sfatygowany.
On sam też był splamiony, wyblakły i powinien być sfatygowany. Zamiast tego czuł w sobie wielki przypływ energii.
Dopiero w ostatnim roku odsiadki zyskał pełny dostęp do niektórych obszarów własnego mózgu. Wtedy właśnie zebrał całą siłę i zdeterminowany usiadł przed radą do spraw zwolnień warunkowych, by powiedzieć wszystko to, co należało powiedzieć. O wyrzutach sumienia. O uczeniu się na własnych błędach. O chęci prowadzenia dobrego, produktywnego życia. Mówił szczerze – no, prawie. Rzeczywiście, uczył się na błędach. Tak, chciał być produktywny. Uronił nawet kilka łez.
Ale nie czuł żadnych wyrzutów sumienia, ponieważ nie był zdolny do uczuć.
Miał teraz przed sobą jeden cel. Który, jak sądził, znajdował się mniej więcej osiemset kilometrów stąd.
Cofał się do początków, żeby dotrzeć do końca.
A te pozostałości w głowie? To wcześniej niedostępne miejsce? Skoncentrował się.
Młody mężczyzna, nawet nie dwudziestoletni. Dobroduszny. Ufny.
I to był błąd. Owa ufność.
Ta sama odwieczna historia: obcy człowiek na obcej ziemi. Bez przyjaciół, sprzymierzeńców, bez kogokolwiek, do