Anyżowe dropsy. Aleksandra Konieczna. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Aleksandra Konieczna
Издательство: PDW
Серия:
Жанр произведения: Биографии и Мемуары
Год издания: 0
isbn: 9788366252936
Скачать книгу
w Polsce mylę bilety na prom. Myślę: Agistri to Agistri. A już na morzu dowiaduję się od Greków, że przybijają do innego portu na wysepce. O nazwie Milos.

      Not Skala?!

      Stolica wyspy i miejsce, gdzie mam wykupiony hotel? Miauczę w duchu.

      – Ne, ne! – kiwają głowami na „tak”. – Milos! Milos!

      Nic to. Dwa, trzy kilometry. Jestem zmęczona po wczorajszym locie do Aten, upalnym dniu na Akropolu, nocy w hoteliku przy porcie Pireus, nocy z nieczynnym air condition. Ale uśmiecham się tylko na swoją pomyłkę. I postanawiam ciągnąć walizkę wzdłuż morza, aż dojdę do Skali.

      Moje trampeczki całe szczęśliwe krok za krokiem odsuwają w tył i zostawiają za sobą złoty piasek. Nadjeżdża autobus z logo wyspiarskiej korporacji Vasyl. Chyba objeżdża wyspę i zabiera każdego z walizką. Super. Ale uprzejmi, myślę. A za chwilę przypominam sobie o greckim kryzysie trwającym od lat. I wracam do realu. Dwa i pół euro za minutę jazdy. Jestem w Skali. Wysiadam z autobusu i tracę oddech. Za chwilę go odzyskuję i łapię kilka haustów na zapas. Nie mam pewności, czy za chwilę coś mnie znów nie przytka. Rażenie pięknem.

      W centrum stoi niewzruszona przeczystej bieli cerkiew. Turkusowe kopuły na tle błękitu nieba wyglądają jak chmurki w trochę innym odcieniu niebieskości, które przysiadły na białej fasadzie. Przysiadły na chwilę, zmęczone ciągłym przepływem po niebie. Utopiona w fuksjowych kwiatach oleandrów. Obok niej na złoconym łuku wisi złoty dzwon.

      Od tej pory będę się już z nią budzić i zasypiać. Będę ją widzieć ze swego balkonu. Będę do niej puszczać oko przed snem: „Żeby mi nie było koszmarów, co?” i zamykać ciężkie okiennice, zasuwać wewnętrzne kotary i odgradzać się od świata. A także uśmiechać się do niej na dzień dobry, pić z nią kawę na balkonie i myśleć jak Zorba. Dziś tylko chwalę życie. Nic nie robię, tylko chwalę. Mimo jego trudu. Mimo tego, że zachodzi. Chwalę uparcie. Chwalę otwarcie. I widzę, że rytualnie pijący kawę na dole w tawernie Grecy robią to samo. Tylko że oni od wieków. A ja od wczoraj. Bo do tej pory biegłam po warszawsku. Tyłkiem po piasku. I zwalniam od tej pory każdy ruch swego ciała co najmniej dwukrotnie.

      Na śniadaniu w hotelu poznaję właściciela, Greka, z małym dzieckiem uczepionym u szyi.

      – Tys son! – mówi łamanym angielskim.

      – Łot hiz nejm? – pytam.

      – Vasyl, az hiz fater, grand fater, ol onklez!

      – Dysyz tradyszyn? – pytam.

      – Ne, ne!

      Wyspa Vasyli, myślę, i idę po jogurt gęsty jak śmietana. Dorzucam do niego kilka migdałów, orzechów włoskich, polewam legalnym rozmarynowym miodem. Siadam przy morzu i znów lekko omdlewam od piękna zatoki, turkusu wody z plamami szmaragdu, rażenia bieli cerkwi. Pod wezwaniem Kosmy i Damiana, jak dowiaduję się później.

      Objeżdżam wyspę w ponad pół godziny.

      Wysiadam w Aponisos, maleństwie, które przechodzi w prywatną wyspę. Otwiera się dla turystów tylko na sezon. Skaliste góry wiją się wzdłuż wybrzeża i tworzą niebiańskiej urody zatoczki. Dają cień i schronienie luksusowym jachtom i wszelkiej klasy łódkom, którymi turyści z całego świata pływają po Morzu Mirtejskim. Wykupuję bilet na cały dzień. Na tę prywatną wyspę. I na jej skalistych zboczach znajduję miejsce tak ciche, że proszę Kochanego, by nie dzwonił z Polski.

      – A co ty, w strefie ciszy jesteś? – żartuje.

      Tak, jestem w strefie najcichszych cisz. Cały dzień. Tylko morze, cykady i ja. Razem ze mną kilku angielskich turystów, ale zachowują się tak samo. Na przemian czytają na skałach i wskakują do wody. Wychodzą ochłodzeni i znów czytają. Tradycyjne papierowe książki. Nie rozmawiają, nie odbierają telefonów.

      Najcichsza z cisz. Najczystsza z wód. Wielka czytelnia wykuta w skałach. I respekt. Respekt. Dla natury. Dla siebie nawzajem.

      W drodze powrotnej zjadam w jedynej tawernie po tej stronie wyspy, w wiosce Limenaria, pyszne red mullet. Mule o mięsku w kolorze brzoskwini. Kropię je lekko cytryną. Żal mi po tym umyć rąk. Jak najdłużej chcę mieć ten zapach na sobie.

      Autobus korporacji Vasyl zawozi mnie z powrotem do Skali. Po drodze przeciska się przez tak kręte dróżki, że kiedy skręca nad przełęczami, odruchowo zaciskam palce na paskach plecaka. Obok kierowcy stoi Greczynka, która prowadziła autobus rano. Widać, trochę go szkoli. W połowie dystansu mija tak ciasne miejsce w jednej wiosce, że kilka razy cofa i wraca na centymetry. Widzę, jak w zaciętej klatce filmowej, kilka razy jeden domek z porzuconym rowerkiem, bukietami schnącego na słońcu oregano, majteczkami i rajtuzkami jakiejś właśnie odbywającej sjestę Greczyneczki. Kiedy udaje mu się w końcu przejechać bez szwanku dla lusterek i lakieru autobusu wyspiarskiej korporacji Vasyl, dostaje brawa i głośny śmiech od wszystkich w autobusie. Niby tacy cisi i zaczytani na wyspie cały dzień, a teraz taki spontan.

      Wracam do Skali cicha i wypoczęta. Jakbym wyszła spod najczystszego strumienia. I nawet nie wiem, czy to był strumień wody. Może światła.

      I daję słowo, tekst naprawdę nie zawiera lokowania wyspiarskiej firmy autobusowej Vasyl.

      SZKŁO POD POWIEKĄ

      A jednak po powrocie z Grecji mam stale jeden obraz przed oczami. Oprócz Zatoki Sarońskiej, szmaragdu wody i lustra lasów.

      Co to za obraz?

      Obraz w porcie Pireus w Atenach. Zaraz wypływam na Agistri. Słodką Agistri. Tak też mówi o niej moja przyjaciółka mieszkająca od lat w Atenach. Znowu słodycz.

      Nie tylko anyżowych dropsów i albańskiego nieba w naszej sypialni.

      Waiting area. Siedzę tam wygodnie, Europejka w okularach Diora, obok moja ładna kabinówka w kolorach oranżu i szarości. Podchodzą do mnie śniade kobiety w rozdeptanych męskich klapkach, z dziećmi uczepionymi szyi i żebrzą.

      Ups. Albanki z albańskimi dziećmi.

      Obok mnie siedzi dojrzała Angielka, bielactwo na twarzy i łydkach, tyle nieosłoniętej skóry widzę. Dwaj niewzruszeni greccy popi, grube dłonie na udach, zapatrzeni w morze. Nikt nie reaguje na zaczepki żebraczek. Podchodzą także albańskie dziewczynki i jęczą o euro. My siedzimy europejskim murem. Myślę, skąd ich tu tyle? Pod płotem portu złożone koce. Koczują tu. Przecięte w pół plastikowe butelki z wodą napełnianą w portowej toalecie.

      Co bardziej natarczywych ochrona Blue Star odgania. Na nocowanie pozwala.

      Niecodzienny widok. Gdyby było we mnie cokolwiek z szowinistycznej Europejki, pomyślałabym sobie: „Albańskie robactwo, to trzeba ukrócić, nie pozwolić im się pieprzyć i tak rodzić bez sensu i serca jak na rybim tarle”. Ale myślę tylko: „Skąd ich tu tyle, właśnie tutaj tyle?”. Z łodzi, paniusiu w błękitnej sukience. Do siebie mówię. Wysiedli z przepełnionych łodzi, byle najdalej od Albanii.

      Więc nie ma tam filmów? Nie mogę dać im pięć euro, a w zamian prosić o anyżowe dropsy?

      Powoli zaczyna do mnie docierać purnonsens anyżowych dropsów i ich prawdziwy smak. Tych słodyczy zrodzonych w radosnej zabawie kochanków.

      Tego smaku nie znamy, bo może go nie ma? Jeśli w Polsce anyż pamiętamy w słodyczach, to tylko ludzie pięćdziesiąt wzwyż, to tylko za Gierka. W czarnych landrynkach. Tak zwanych kopalniakach. Moja córka ich smaku już nie zna.

      Może więc anyżowych dropsów nie ma, Jezu?! A jeśli istnieją, to tylko jak abstrakt rzucony rozkosznie w sypialni?

      Może nie ma tych dropsów, nie ma tam reklamy, nie ma filmu, a także znajomości albańskiego, który mój Kochany, rodowity