Anyżowe dropsy. Aleksandra Konieczna. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Aleksandra Konieczna
Издательство: PDW
Серия:
Жанр произведения: Биографии и Мемуары
Год издания: 0
isbn: 9788366252936
Скачать книгу
zbyt bolesną, która wyrzuca poza obręb każdej społeczności. Więc spreparują nową, łaskawszą dla świata. I siebie. Moja mama jest częścią starej rosyjskiej emigracji. Z Kaukazu? Z Armenii? A teraz jest pielęgniarką anestezjologiczną w Koryncie. To znaczy pomocą pielęgniarki chyba.

      I w sekundę później przychodzi mi na myśl hebrajskie znaczenie słowa „grzeszyć”. To „chybiać celu”. Według którego póki jesteś nieświadoma, nie masz grzechu. Więc nie miałam grzechu, gdy żartowałam? One nie mają grzechu, kiedy rodzą? I zaczyna płynąć we mnie mocny strumień współczucia dla tych kobiet i dzieci.

      A potem długa wieczorna rozmowa przez telefon z moją przyjaciółką z Aten, która właśnie spędza wakacje na swej sentymentalnej wyspie Ios. Zjadły co dopiero ze swą śliczną córką placki z rekina w sosie czosnkowym. Ja na Agistri jadłam grillowane ośmiornice, mój przysmak, ale nigdy nie jadłam rekina. Pytam o smak mięsa.

      – Białe wykwintne mięso, smakuje jak szampan.

      – Wino musujące w sensie?

      – Prawdziwy szampan!

      Ona, która całe dzieciństwo i młodość spędziła w basenie Morza Śródziemnego ze wszystkich stron – Francji, Grecji, Egiptu, Libanu – wie, o czym mówi.

      Ja, która kilka razy z francuskimi marszandami piłam na Montmartrze prawdziwego szampana, raczej też.

      Rada przyjaciółki przez telefon zaraz po wymianie smaków francuskiego szampana i greckiego rekina:

      – Zawsze sprawdź, czy jest oświetlona ulica, czy są blisko sąsiedzi, czy działa securitas.

      – Czemu?

      – Tu od lat zaszło wiele zmian.

      – Jezus, Grecja to dla mnie otwarte drzwi do domu, gdy wychodzę. Taką znam.

      – Od dziesięciu lat już tak nie jest.

      – Kryzys?

      – Nie tylko. Albańskie łodzie dobiły do Hellady. Albańscy kryminaliści.

      – Jak to?

      – Okradają domy i mordują ludzi. Głośne niusy w mediach. Nie wystarczy im złupić dom, nawet żarówkę ostatnią wykręcić. Muszą zabić. Grecy nie umieli na to reagować. Ze swą łagodną helleńską naturą. Mieszkają w skupiskach, mają groźne psy, zamki i okiennice z alarmami.

      Przestaję jej słuchać.

      I decyduję teraz zatoczyć koło. Zrobić niemożliwe.

      Od świadomości, którą zyskuję w Pireusie, do nieświadomości dziecka.

      By anyżowe dropsy mogły cieszyć. Będę to robić nieustannie. Nie dam ich sobie zabrać, Boże, nie dam! Niech chmury w tryptyku okiennym nadal płyną sobie do Albanii, z Albanii, my nura pod kołdrę i w śmiech, błagam, błagam…

      I stało się tak.

      Ostatniego dnia przed wylotem weszłam do sklepu, kupiłam dziesięć deka turkusowych landrynek, smak anyżu, będą udawać dropsy, co mi tam! Zawiązałam woreczek błękitną wstążeczką, przykleiłam beżowe logo firmy Vasyl. Słodki podarek dla ukochanego.

      I odleciałam stamtąd. W samolocie znów słuchawki na uszy, mruczenie kota. Zrelaksowały mnie? Nie, odwrotnie – kazały płynąć łzom. Wyszłam na płytę Okęcia zmęczona płaczem, ale i pusta jak wydrążona dynia. A Kochany odebrał mnie i spytał:

      – Jak u wybrzeży albańskich? Przywiozłaś dropsy?

      – Pewnie, że mam. A co myślałeś? Może myślałeś…

      – Kocham cię, daj mi tu zaraz anyżowe ustka. Tyle ich nie miałem.

      Można tak grać? Wiedząc, w co gramy? Można.

      Anyżowy show must go on.

      Tyle mogę. Tylko tyle mogę. Na krzywdę Albanii. Na zło całego świata.

      O scenie w porcie nie opowiem. Po co mu to.

      JAK OKIEM SIĘGNĄĆ

      Lecę do Szczecina na Dąbskie Wieczory Filmowe. Nad jeziorem będą pokazywać nocą film short sprzed kilku lat pod tytułem Niekoniecznie o Jędrzeju. Potem rozmowa ze mną wyświetlana na telebimie, potem projekcja Jak pies z kotem, filmu w reżyserii Janusza Kondratiuka. Gram tam Igę Cembrzyńską, aktorkę i piosenkarkę, żonę zmarłego brata, Andrzeja Kondratiuka. Słynny klan braci reżyserów.

      Do nocy, na leżakach, kocyki, luz.

      Ale najpierw Okęcie. Wsiadam do maleńkiego samolociku. Lubię, jeszcze z płyty lotniska, wypatrzeć pilota w kabinie. Po co mi to? Chcę wiedzieć, komu oddaję swe życie w ręce? Brunet, klasyczny profil, mocne owłosienie ramion.

      Nagle na kabinie zauważam drobny napis „bombardier”. I lecę. Wyobraźnią póki co. A może to Niemiec? Może pół-Niemiec? Pilot bombardier ze Szczecina. To ma sens. Ukłucie lęku. Promienie bólu wzdłuż żeber. Kim był jego ojciec w czasie wojny?

      I myśl zwrotna. Boże, co to za pamięć w moim ciele, jaki jej zakamarek? Moja babcia Róża gotująca w armii Niemcom na wschodzie po to, by wyżywić moją mamę, ciocie, wujków? Czy moja matka jako kilkuletnia dziewczynka skowycząca w sadzie, że bez psa nie pojedzie, i ręce dziadka prawie wyłamują jej rączki, by ją oderwać od drzewa? I biały piesek, coraz mniejszy i mniejszy, aż kropka i niebyt. I płacz, i płacz, jej opuchła twarz. I pierwsze w życiu rozstanie na zawsze.

      12a. Miejsce 12a. Opanowuję się i wsiadam do samolotu. Bo rzecz się dzieje współcześnie, a ja na dąbskie lato. Jaka okupacja czy repatriacja? Nie świruj i zostaw tego psa. Ostatnie przebicie pamięci ciała, mam nadzieję. I zapinam pas.

      Lecimy. Otwieram tablet z tekstem Williama Gibsona Balkon Goldy. Dostałam właśnie od dyrektor Teatru Żydowskiego w Warszawie, Gołdy Tencer, propozycję wyreżyserowania monodramu. Wielki sukces na Broadwayu. Zaczynam czytać i prawie w punkcie startu, lektury i lotu, już wiem, że pamięć wszystkich skatowanych przez historię ciał – polskich, żydowskich, brytyjskich, rumuńskich, egipskich, senegalskich, wszystkich ciał, także niemieckich – poleci we mnie nad krajem. Wezmę ich los i cierpienie w siebie. W drobne, delikatne ciało polskiej aktorki uprowadzonej w bombardierze. Co jest grane?

      Czytam Balkon Goldy. Sztukę o Goldzie Meir, premier Izraela, która całe swe życie poświęciła idei odrodzenia rasy żydowskiej, czyli powstaniu państwa Izrael.

      Która przeprowadziła świat przez zimną wojnę. Zbudowała pod pustynią Negew reaktor jądrowy. Świętą broń, dzięki której ocalał Izrael. Oprócz tego była też żoną i matką, kobietą od rosołu i mydlin. Choć akurat te jej role mocno ucierpiały. A ona cierpiała, że cierpią. Ale musiała. By mogła się spełnić obietnica z Tory.

      Golda Meir zaczyna od słów: „Zabiłam go”. Swego męża, kochanego i odrzuconego przez nią, na rzecz Syjonu. Morrisona, cudownego mężczyznę, kochającego rodzinę, muzykę, książki, abażury, piękno. Zabiła go jak wielu mężczyzn, których posyłała na śmierć dla idei wolnego państwa Izrael. Mając równocześnie jasną i przeklętą świadomość, że ten, kto działa dla idei, zabija. I pyta sam siebie, ile razy ma prawo dla niej zabić.

      Rewelacyjny tekst. Jutro mam dać odpowiedź Gołdzie Tencer. Jezu, nie dam rady. Mam tyle pracy. I choć wiem, że decyzją o tej reżyserii kondycyjnie mogę siebie dobić jak wysłużonego konia, całą sobą już czuję jej przestrzeń.

      Mimo że sztuka nosi tytuł Balkon Goldy, pojawiają mi się w wizjach dwa balkony.

      Jeden w jej mieszkaniu pod Tel