Anyżowe dropsy. Aleksandra Konieczna. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Aleksandra Konieczna
Издательство: PDW
Серия:
Жанр произведения: Биографии и Мемуары
Год издания: 0
isbn: 9788366252936
Скачать книгу
>Zdjęcia – Liubov Gorobiuk

      Książkę tę dedykuję

      mojej córce,

      siostrze rodzonej,

      siostrze duchowej i Kochanemu

      Co to za kobieta? Przechyla się przez balkon.

      Patrzy w dół. Wychyla się. Wręcz wypada.

      Poręcz balkonu jest tak niska czy kobieta specjalnie wypina tyłek? Czeka na kogoś?

      W czarnej sukni bez ramion. Chyba piękna. Rzecz się dzieje współcześnie?

      W Polsce?

      Raczej nie. Jakieś kraje Beneluksu.

      W każdym razie czeka. Bardzo czeka.

      Oby nie stała się czekaniem.

Dokument chroniony elektronicznym znakiem wodnymThis ebook was bought on LitRes

      OCZY JESZCZE ZAMKNIĘTE

      Czasem budzę się z porannego snu i słyszę: „Nie idź tam, wyjedź, nie mów z nim, nie rób nic, nie zdążysz” i takie tam proste przekazy.

      Czasem. Rzadko.

      Dziś budzę się i coś szepcze mi w głowie: „Pisz”.

      Pisz? Ale co pisz? O czym? Do kogo? Maila? Post na FB czy Insta?

      Gołe ciepłe od snu stopy układam w rytm jodełki na posadzce w swojej kuchni.

      Stopa za stopą, jak w grze w klasy, od holu do szarego fotela pod oknem.

      Pisz. Pisz.

      Żadnej podpowiedzi.

      Za oknem ściana bez okien.

      Wielka ceglana ściana. Dziwo ustawione bokiem do mojej kamienicy.

      Czasem wydaje mi się podobna do ściany z obrazu Uliczka Vermeera, chodzą po niej plamy słońca i cienie. Otwierają się w niej małe sienie i korytarzyki prowadzące w głąb patia, jak zdjęcia z kamery obscury. Zachodzi słońce na obrazie. Ciemnieją ciała starych Normandek w czepkach na głowie, zaklętych w spokój.

      Moja ściana milczy. Skąpana w porannym słońcu. Dosypia.

      Pisz. Pisz.

      „Człowiek nie jest, czym jest, ale czymś mającym być”. Zdanie filozofa Karla Jaspersa. Czytam co wieczór to zdanie w książce Mindell i Jung. Reedycje i inspiracje Tomasza Teodorczyka.

      Czymś mającym być…

      Więc nie aktorką po raz drugi nominowaną do Orła?

      Jeden Orzeł stoi już na stoliku, obok lipowej serwantki. O drugim marzę i dowiem się za kilka dni.

      Nie tą aktorką? Którą byłam od tak dawna, że nie pamiętam początku tej tożsamości.

      W ciemnościach pamięci szwendam się po lasach. To były moje lasy pod górami, łamałam gałęzie, zbijałam z nich krzyż, potem plotłam gruby warkocz z białego kordonka, oplatałam nim ten krzyż, coś mamrotałam pod nosem, jakby Leśmiana, coś o „wzgórza południowym grzeju siedział razu pewnego Maciej przy Macieju”…

      To było tak dawno.

      Więc nie nią?

      Porzucić tę aktorkę?

      Czasem coś mną pisało. Tak trzeba to nazwać. Coś mną jechało, nie ja tym. I wyrzucałam w spazmie na ekran komputera jakieś pliki, dwadzieścia, trzydzieści stron, bez interpunkcji, przerwana tama, bez celu i sensu. Na końcu ulga i długi sen. Jakbym była naczyniem. Gardłem, które się dusiło i któremu ktoś rozpaczliwie zrobił tracheotomię. I krew na ekran chlusnęła.

      A czasem nie krew. Czasem potoki. Mieniące się, błyskotliwe potoki.

      Kiedy potem patrzyłam na te pliki i czytałam tytuły „Kobieta, która na kuchni upada”, „Jezu, mój Jezu, czemuś mnie opuścił”, „Spływ na dnie wanny”, „Sama se spłyń” i tym podobne, nie znajdowałam sensu. I powodu.

      A dziś wyraźnie: „Pisz. I pisz”.

      A taka jedna dziennikarka… Jaka tam jedna! Magda Juszczyk. Taka więc jedna, jedyna Magda, cudowne flow – całowała mnie po rękach, to i ja ją, w czasie wywiadu – Magda Juszczyk z Anywhere.pl, gdzie ostatnio zrobili mi piękną okładkę. I ona właśnie przeprowadziła ze mną wywiad.

      – Ty jesteś jak metafora. Co ja mówię – jak sanie metafor! Gdybym ja tak umiała. Oddałabym życie.

      Aż się przelękłam. Co ona z tymi metaforami? Niech ich czasem nie bierze za moje przekonania, bo młoda jest jeszcze i się pogubi. Ja sobie przeczę, mylę tropy, ot zabawa. Płyną zdania metafory, jakie mi właśnie pasują. Jak nie pasują, płyną inne i zaprzeczają pierwszym. Byle skrzyło.

      Sanie metafor. Ma rację, cholera.

      Ach tak, przypominam sobie wczorajszą noc. Mój namiętny kochanek poszedł spać, a ja obejrzałam film Żona z genialną Glenn Close. Grała żonę pisarza. On w wieku lat osiemdziesięciu dostawał Nobla. On dostawał. Za swą ostatnią powieść. Leci więc z nim do Sztokholmu i na gali wręczania nagród, w czasie jego długiej dziękczynnej mowy do pary królewskiej i do niej, jego żony, bez której… I tu Glenn Close w swej cekinowej sukni doznaje rozpadu tożsamości. Rozpikselowuje się wręcz.

      I wybiega z ceremonii. On biegnie za nią w deszcz i chce nakłonić, by wróciła do gości. W pokoju hotelowym Glenn pakuje walizkę i wtedy dowiadujemy się, że całe życie pisała za niego. Także tę ostatnią, Noblem odznaczoną powieść. W latach pięćdziesiątych była jego studentką, on profesorem literatury, i w czasie jakiegoś bankietu podprowadzono ją przed oblicze wybitnej pisarki tamtych lat. Pisarka nawalona i naćpana, w syreniej, brokatowej sukni odkręciła się nad głowami wielu panów – bardzo wysoka była – w stronę biblioteki stojącej za nimi i powiedziała: „Pokaż mi, mała, jedną książkę wśród tych tu, jedną jedyną, napisaną przez kobietę” i popłynęła brylować w oparach literatów. Mężczyzn literatów. Lata pięćdziesiąte.

      Trzydzieści lat później Glenn porzuca męża – tu i natychmiast porzuca męża – ten dostaje zawału, defibrylatory pojawiają się zaraz, nie pomagają. A ona wraca sama za ocean. Długi lot. Będzie wstępem do prawdy? Czy dalszą ściemą? O żonie pisarza.

      Myślę w nocy: a może ja chowałam się za wszystkimi swoimi rolami jak ona za mężem? Może?

      Kiedy następnego dnia w pierwszym słońcu na placu Zbawiciela dzielę się tą myślą z reżyserem, który mnie dla polskiego filmu zrodził, z Jankiem P. Matuszyńskim, i wybitnym pisarzem Szczepanem Twardochem, chłopaki śmiechem nade mną wybuchają. A ja słyszę w głowie słowa poety: „Śmiechem nad krzywdą jego wybuchając, gromadę błaznów koło siebie mając, na pokrzepienie dobrego czy złego”. Czy jakoś tak to leciało. I już więcej nie wychylam się z taką refleksją.

      To znaczy wiem, że Janek czuje całe stojące za mną przestworza, że ta reakcja była tylko chwilą zaskoczenia, gdy kot zmienia ci się nagle w wróbla albo kamyk pod stopą okazuje się żabką, a idziesz wolnym krokiem żwirową alejką, masz pewność siebie, spaceru, alejki, żwiru, a przede wszystkim swojej percepcji tych ingrediencji. I nagle coś zmienia ci się w coś innego, tracisz równowagę i ta znana alejka wyskakuje ci spod stóp, leci w powietrze dworek modrzewiowy za nią, prawie upadasz na trawnik z boku, nim skumasz: „A, to żabka była!”.

      Przez krótką chwilę wirujesz w posadach, aż złapiesz pion i nową nazwę.

      O jaką nową nazwę tej aktorce chodzi?

      Siedzi w kawiarni z reżyserem filmowym i literatem.

      Zaraz zaczyna grać postać przez nich tworzoną i zadaje kuriozalne pytanie.

      Może ja się za rolami całe życie ukrywałam? Tylko ukrywałam?

      Albo utrata równowagi, albo