Rodzice spojrzeli po sobie niepewnie.
– Ja wiem! – zawołałem, unosząc rękę. – Uczyliśmy się o tym w zeszłym roku. Hejnał jest pamiątką najazdu mongolskiego na Polskę w roku 1241. Wojownicy Batu-chana napadli wówczas na Kraków, ale dzięki czujności strażnika z wieży kościoła Mariackiego ludności miasta udało się schronić za murami Wawelu. Sygnał urywa się nagle, bo dzielny trębacz został trafiony przez napastników strzałą w gardło!
– No, no… Prymusik z ciebie… – bąknął tata.
Dziadek zgromił go wzrokiem.
– Widzę, że nie wszyscy uważali, gdy opowiadałem o czasach rozbicia dzielnicowego – mruknął. – Ale przynajmniej wiadomo, za co Kuba dostał szóstkę z historii na koniec roku. Co do hejnału, to trudno powiedzieć, od jak dawna w Krakowie trwa zwyczaj odgrywania go w samo południe, ale zachowały się rachunki miejskie z roku 1392, a w nich wydatek ośmiu groszy tygodniowo na strażników z wieży Mariackiej i dodatek pół grosza na trębaczy…
– A co to ma wspólnego z podróżami i odkryciami geograficznymi? – spytał tata. – Bo chyba nie to, że Mongołowie urządzili sobie wówczas wycieczkę krajoznawczą po Polsce, połączoną z paleniem i łupieniem.
– Już tłumaczę – uspokoił go dziadek. – Musicie wiedzieć, że najazd koczowników ze stepów Azji był strasznym wydarzeniem. Hordy dzikich jeźdźców zalały cały wschód Europy, zniszczyły Ruś Kijowską, rozgromiły rycerstwo polskie pod Legnicą i spustoszyły Węgry, a następnie uderzyły na Chorwację i Bułgarię. Oddziały koczowników przemieszczały się w nieprawdopodobnie szybkim tempie, pokonując nawet sto kilometrów dziennie! Nic dziwnego, że na wszystkich padł blady strach. Przypuszczano, że następnym celem łupieżców będą państwa włoskie i królestwo Niemiec. Grozy całej sytuacji dodawał fakt, że o napastnikach właściwie nic nie było wiadomo, więc zaczęto przebąkiwać, że ich najazd jest karą bożą za grzechy i że przybywają z Tartaru, czyli z samego piekła!
– Czy to dlatego nazwano ich Tatarami? – wzdrygnęła się mama.
– Wtedy mówiono by, że na Europę napadły diabły – zasugerował tata.
– Miano Tatarów nosiło tylko jedno z mongolskich plemion, ale za to odznaczające się wyjątkowym okrucieństwem – wyjaśnił dziadek. – Jednak to prawda, że podobieństwo obu nazw mogło wydać się Europejczykom nieprzypadkowe. W końcu najeźdźcy zachowywali się jak prawdziwi wysłannicy piekła. Kto wie, jak by się to wszystko skończyło, gdyby w dalekim Karakorum29 nie zmarł wielki chan Ugedej. Na wieść o jego śmierci mongolscy wojownicy, których zastępy docierały już na przedpola Wiednia, zawrócili konie i udali się do domu, aby wziąć udział w wyborze nowego władcy.
– Europejczycy musieli odetchnąć z ulgą – zauważyła mama.
Dziadek pokręcił głową.
– Na pewno im ulżyło, ale w każdej chwili spodziewali się nowej napaści. W tej sytuacji kluczowe stały się pytania: kim są Mongołowie, czego chcą i skąd pochodzą.
– To ostatnie można było sprawdzić na mapie – powiedział naiwnie tata.
Mama uśmiechnęła się z politowaniem i postukała go w głowę.
– Hej! Jest tam kto? Ciekawe, skąd mieli ją wziąć. Myślisz, że w średniowieczu atlasy drogowe sprzedawano na stacjach benzynowych?
Tata poczerwieniał ze wstydu, tak że nawet dziadkowi zrobiło się go żal.
– To prawda, że z mapami było w tym czasie krucho – przyznał. – Ale to nie znaczy, że ich wcale nie było. Starano się je sporządzać już od czasów starożytnych, a jakieś sto lat przed najazdem Mongołów powstała najważniejsza z nich, czyli słynna Księga Rogera. Wykonał ją arabski geograf Al-Idrisi, na polecenie króla Sycylii Rogera II, stąd nazwa.
– A widzisz! – zawołał triumfalnie tata. – Była jakaś mapa, wystarczyło ją rozłożyć i sprawdzić, gdzie mieszkają Mongołowie.
– Akurat z tym mógłby być kłopot… – odchrząknął dziadek. – Księga Rogera została namalowana na wielkim srebrnym dysku ważącym czterysta funtów30, a przy tym powstała w jednym egzemplarzu. Al-Idrisi pracował nad nią przez piętnaście lat, zaczął w roku 1138, a skończył w 1154. W dodatku, choć była najwierniejszym przedstawieniem znanego wówczas świata, to jest dość… hm… schematyczna.
– Pokaż tę mapę! – zażądał tata.
Dziadek wystukał na klawiaturze laptopa odpowiednią frazę i naszym oczom ukazał się złocistoniebieski kształt.
– Co to jest? – spytała niepewnie mama.
– Europa, Afryka i Azja – wyjaśnił dziadek. – Tak sobie je wówczas wyobrażano. Będzie wam łatwiej, jeśli spojrzycie na mapę do góry nogami, zgodnie z arabskim zwyczajem północ jest na dole, a południe na górze.
– A, chyba że tak! – ucieszył się tata. Przekręcił głowę, ale minę wciąż miał nietęgą.
– Do niczego to niepodobne… – przyznał w końcu. – Z takimi wskazówkami bałbym się wyruszyć do spożywczego na rogu, a co dopiero do Mongolii.
– Ano właśnie – westchnął dziadek. – Wyobrażenia naszych przodków o tym, co znajduje się za Uralem i Morzem Kaspijskim, były w owym czasie dość szczególne. Powszechnie wierzono w istnienie tak fantastycznych krain, jak choćby wyspa zamieszkana przez wojownicze Amazonki i krwiożerczych Cynocefalów, czyli Psiogłowców31. Mimo to znaleźli się śmiałkowie, którzy nie zawahali się ruszyć w daleką drogę. Papież Innocenty IV początkowo planował zorganizowanie przeciwko Mongołom prawdziwej krucjaty32, ale gdy jego plany nie znalazły uznania, zdecydował się wysłać do ich ojczyzny misję dyplomatyczną. Ostateczna decyzja zapadła podczas soboru w Lyonie w roku 1245. Postanowiono wówczas, że w niebezpieczną podróż wyruszy nie jedno, lecz aż cztery poselstwa, dwa złożone z dominikanów i dwa franciszkańskie. Każde z nich otrzymało list przeznaczony dla wielkiego chana, a żeby zwiększyć szanse dotarcia do celu, miały jechać różnymi drogami.
– Wysłano samych zakonników? – zdziwiłem się.
– W owych czasach nie było ludzi lepiej przygotowanych do takiego zadania – wyjaśnił dziadek. – Mnisi znali obce języki, potrafili czytać i pisać, a ich wiedza o świecie odbiegała od przeciętnej. Jeden z listów powierzono doświadczonemu podróżnikowi Janowi di Piano Carpiniemu33. Franciszkanin wyruszył w drogę w samą Wielkanoc 16 kwietnia 1245 roku, a po drodze przyłączali się do niego pozostali członkowie wyprawy. We Wrocławiu jego towarzyszem został brat Benedykt, zwany Polakiem…
Tata zastrzygł uszami.
– Polakiem? Ejże!
– W sumie w wyprawie wzięło udział dwóch naszych rodaków – odparł z zadowoleniem dziadek. – Niestety ten drugi nie jest znany z imienia, wiadomo tylko, że pochodził z Brzegu. Do Włocha i Polaków dołączyli także dwaj bracia z Czech: Stefan i Czesław. Ta piątka z Wrocławia udała się do Krakowa, gdzie książę Bolesław Wstydliwy i jego matka Grzymisława ofiarowali im wiązki skór bobrowych i borsuczych. Ruscy kupcy, którzy dobrze znali zwyczaje Tatarów, twierdzili, że aby dotrzeć przed oblicze wielkiego chana, trzeba wręczać po drodze łapówki, a właśnie cenne futra najlepiej się do tego nadawały. Posłowie spędzili święta Bożego Narodzenia na dworze księcia Konrada Mazowieckiego w Łęczycy, po czym wyruszyli w drogę do stolicy Mongołów, tajemniczego miasta