To był niezły model… Nie mówię o domu, oczywiście. Dom się walił i sypał, ale Knight miał go tylko dla siebie i pozwalał nam w nim przesiadywać po szkole. W środku wolno było palić, a Peg miała kablówkę i zapas browaru w lodówce. Dla nastolatków to był istny raj.
Każdego popołudnia cała załoga punkrockowego stołu ruszała do domu Peggy, upychała się na jej bezkształtnych kanapach z lat siedemdziesiątych (zawsze walczyłam o miejsce obok Lance’a), obalała parę piw i wrzeszczała na całe gardło, ilekroć w Potyczkach Jerry’ego Springera występował transwestyta bez nóg, karzeł z gangu motocyklowego czy jakiś wsiowy Bruce Lee, gasząc przy tym jednego kiepa po drugim w popielniczkach, z których i tak się już wysypywało.
Knight przez pierwszą godzinę spacerował z psem lub wykonywał drobne naprawy, zostawiając mi dość czasu na ubzdryngolenie się i flirty z właścicielem kolan, na których akurat usiadłam. Po skończeniu obchodu zwalał się na bury fotel z piwem w garści i przyszpilał nieszczęśnika spojrzeniem tak morderczym, że ten zbiegał po schodach, nim mój kościsty tyłek zdążył walnąć o podłogę.
Zabawa trwała kilka tygodni, aż któregoś dnia dotarło do mnie, że zostaliśmy tylko we dwoje. Zauważyłam, że tłum się przerzedza – nie zorientowałam się jednak, do jakiego stopnia. Jeździłam do Peggy zawsze z Knightem, bo (a) jako piętnastolatka nie miałam samochodu, (b) gdy tylko ktoś proponował mi podwózkę, Knight momentalnie wykręcał mu rękę za plecami i rozpłaszczał gościa na najbliższej masce, póki ten nie odpuścił.
Nie mogłam nawet wrócić do domu gimbusem, bo formalnie mieszkałam poza rejonem szkoły.
Tym sposobem dopiero koło listopada w drugiej klasie uprzytomniłam sobie, że Knight niepostrzeżenie stał się dla mnie jedynym środkiem transportu.
Codziennie po lekcjach, czy mi się to podobało, czy nie, porywał mnie tłum wybiegających z budynku napalonych nastolatków, który miotał mną i ciskał na wszystkie strony jak kruchym listkiem w wodach potoku, by wreszcie przed szkołą wyrzucić mnie na trawnik u stóp Knighta. Ten stał ze skrzyżowanymi ramionami oparty o maszt, wyjęty żywcem z jakiejś skinheadzkiej wersji filmu Wyrzutki: obcisła biała koszulka, klasyczne levisy 501 na cienkich czerwonych szelkach, czarne glany ze stalowym noskiem i morderczy błysk w oku. Brakowało mu tylko paczki papierosów za podwiniętym rękawem. No i oczywiście włosów.
Jego ikoniczny styl, pewność siebie i skrywana gwałtowność niewątpliwie miały w sobie coś seksownego, lecz mimo to jakoś dalej mnie nie pociągał (kto wie, czy nie ze względu na podświadome przekonanie, że może mnie zabić), choć przyznaję, że podobały mi się jego podchody. Świadoma, że cała szkoła obserwuje, jak ten współczesny Brando czeka na mnie piątek czy świątek, czułam się jak prawdziwa buntowniczka.
Wcześniej byłam tylko ekscentryczną, arogancką, trochę pretensjonalną laską z potarganymi włosami, ubraną jak Gwen Stefani. Z lokami we wszystkich odcieniach oranżu, fioletu i ostrej czerwieni, brokatem na powiekach, legginsami w panterkę i białymi martensami rzucałam się w oczy, choć w sumie byłam nikim.
A teraz… byłam nietykalna.
I powoli stawałam się skarbem Knighta. Poświęcał mi tyle uwagi, że pod jego spojrzeniem czułam się jak mrówka skwiercząca pod lupą. Jakby chciał wykuć na blachę dokładny rozmiar, kształt i położenie każdego piega i pryszcza na mojej dziewiczej twarzy. Boże, aż się kurczyłam. Nigdy nie miałam problemu z patrzeniem ludziom w oczy. Póki nie poznałam Knighta.
Minęło szesnaście lat i wciąż łapię się na tym, że gadam do nadruków na koszulkach.
Z początku bałam się przebywać z nim sam na sam, ale nie miałam pojęcia, jak się od tego wymigać. Wobec braku autobusu, samochodu czy kogokolwiek na tyle odważnego, by zaryzykować gniew Szkieletora, proponując mi odwiezienie do domu, gdy moi starzy byli w pracy (no dobra, jedno w pracy, drugie odsypiało imprezę), Knight bez wysiłku pozbawił mnie wszystkich opcji.
No więc weszłam w to, głównie z braku alternatywy. Nigdy dotąd nie miałam do czynienia z kimś tak gniewnym, agresywnym i silnym. Moi rodzice byli hippisami: miłość, pokój i zioło. W domu nikt nie podnosił ręki ani głosu. Tak po prawdzie rodzice z trudem unosili powieki.
Próbowałam zachować spokój. Przecież tak właśnie należy postąpić przy spotkaniu z dziką bestią, prawda? Zachować zimną krew. Żadnych gwałtownych ruchów. Codziennie jechałam z Knightem do domu Peggy, żeby go nie drażnić. I stawałam na głowie, żeby nie przekroczył wyznaczonych granic.
I wiesz co, Dzienniczku? To działało.
Bo właśnie tam, w domu Peggy, z dala od grupy, w wolnym czasie zabijanym piciem, paleniem i gapieniem się w telewizor, zaprzyjaźniłam się z Ronaldem McKnightem.
Gdy byliśmy sami, Knight stawał się innym człowiekiem. Miły, bezpośredni i szarmancki, nosił mi plecak, otwierał piwo i podawał ogień jak prawdziwy dżentelmen. Łaskotał mnie z zaskoczenia, aż śmiałam się do rozpuku. Kiedyś poskarżyłam się na nowe buty, których nie zdążyłam jeszcze rozchodzić, a wtedy Knight położył sobie moje nogi na kolanach, zręcznie zdjął ważące tonę stalowo-skórzane potwory, które wówczas nosiłam, i nie przerywając rozmowy, szorstkimi łapami rozmasował mi stopy.
W tych chwilach nietypowej bliskości czasem udawało mi się coś z niego wyciągnąć. Dowiedziałam się o ojczymie, którego nie znosił, o korowodzie przemocowych kolesi, z którymi spotykała się jego matka, o złości, jaką do niej czuł, i skrywanym pragnieniu poznania prawdziwego ojca. Z perspektywy przyszłej psycholożki intensywność tych rozmów była wręcz odurzająca. Fascynowały mnie nie tylko niezliczone warstwy pancerza, który ten piegus na siebie włożył, ale też fakt, że jako jedyna osoba na planecie zyskałam sposobność zobaczenia tego, co kryło się pod spodem.
Cały czas uważałam, że kruszę otaczające go mury, tymczasem to on robił podkop pod moimi. Stworzył mi iluzję bezpieczeństwa. Pozwolił mi odczuć moją wyjątkowość.
I wreszcie zaatakował.
4
Rekwizyty
Sekretny Dziennik BB
25 sierpnia
Drogi Dzienniczku,
pewnego zaskakująco ciepłego grudniowego popołudnia toczyłam w domu Peggy szczególnie brutalną bitwę na łaskotki z Knightem. No dobra, sama zaczęłam, lecz gdy tylko udawało mi się uciec, Knight dopadał mnie jak jakiś ninja. Ześliznęłam się z kanapy na podłogę, przeczołgałam na drugą stronę stolika i wdrapałam na fotel, z którego zleciałam na podłogę pod przedpotopowym telewizorem w drewnianej obudowie. Za każdym razem wyswobadzałam się z uścisku Knighta coraz gwałtowniej, coraz bardziej wystraszona. Z początku broniłam się łaskotkami, potem zaczęłam się wyrywać, wreszcie odpychać go i uciekać na czworakach, co chyba jeszcze bardziej go podniecało.
Kiedy wreszcie rozpłaszczył mnie na plecach, stało się jasne, że z początku zalotna i zabawna pogoń przerodziła się w starcie full contact. Teraz walka dobiegła końca. Jeśli nie liczyć falującej piersi i walącego opętańczo serca, zostałam unieruchomiona, usidlona lodowatym spojrzeniem i niewiarygodnie silnymi rękoma pulsującymi w obcisłych rękawach koszulki. I właśnie w tym momencie uzmysłowiłam sobie, jaka byłam głupia.
Nie byliśmy przyjaciółmi, tylko drapieżnikiem i ofiarą. Polował na mnie od roku, a ja beztrosko wpadłam w jego sidła.
Nie rozluźniając uchwytu, nie odrywając ode mnie wzroku, powoli się na mnie opuścił, jasno komunikując swój zamiar. Poddałam się. Oszołomiona adrenaliną, przygotowałam się na brutalny i potencjalnie krwawy rozwój wypadków. Świadomość, pozostawiając ciało własnemu losowi, uniosła się pod chropawy