Niezależnie od tego, jak zwykły lub teatralny był nasz seks, już po wszystkim zawsze całuję i pieszczę prześliczne ciało swojego męża, próbując wycisnąć z tej skamieliny kropelkę ciepła. I normalnie słyszę, jak liczy w myślach: „sto dwadzieścia jeden, sto dwadzieścia dwa, sto dwadzieścia trzy”, po czym popukuje mnie w pośladek. To sygnał, że mam z niego złazić.
Tak to w każdym razie wygląda.
Problemem mojego męża nie jest oziębłość rozumiana jako całkowity brak chęci, potrzeby czy umiejętności przeżywania intymnych zbliżeń. Powiedziałabym nawet, że jego chłód zapewnia naszemu małżeństwu stabilność i spokój. Jego chłód i perfekcjonizm.
Bowiem Kenneth Easton przestrzega prawa, płaci podatki i prowadzi przepisowo, do tego wynosi śmieci i dba o trawnik. Jest mężobotem: cyborgiem zaprojektowanym do przetrwania siedemdziesięciu–osiemdziesięciu lat burzliwego pożycia. Nigdy nie przyłapałam go na oglądaniu się za kobietami. Nie nakryłam go nawet na kłamstwie.
Problem mojego męża polega na tym, że ożenił się ze mną.
Zanim go poznałam, przetestowałam co najmniej siedemdziesiąt procent akrobatycznych pozycji Kamasutry. Zgoliłam głowę i przekłułam najwrażliwsze części ciała jeszcze przed osiągnięciem wieku, w którym można oglądać filmy dla dorosłych. Czas wolny spędzałam w kajdankach, zakuta przez chłopaków, z których każdy miał więcej tatuaży niż wszyscy członkowie Guns N’ Roses razem wzięci. Ken w tej konkurencji nie miał szans.
Zastanawiasz się pewnie, Dzienniczku, czemu puszczalska punkówa poślubiła gościa z przyciasnym kołnierzykiem?
Wszystko przez nich. Wystarczy, że zaciągnę się słodko-mdlącym piżmem Obsession for Men, a adrenalina skacze mi tak, że momentalnie włącza mi się odruch walki, ucieczki lub ruchania. Każda przekłuta dolna warga budzi we mnie wątpliwość, czy oby słusznie rzuciłam palenie, każdy wytatuowany rękaw – ochotę, by wsiąść do busa zespołu na tournée i cisnąć do rynsztoka wszystko, co wypracowałam. Kiedy poznałam Kena, miałam zszargane nerwy i skołatane serce. Spokojne i bezpieczne życie, jakie mi zaoferował, było dla mojej znużonej, poparzonej duszy jak kojący balsam.
Wytatuowani bohaterowie mojej młodości mieli płomienne temperamenty, ale startowali do każdej dupy, co rusz lądowali w pudle i nie wyszliby z długów, choćby się mieli zesrać. A Ken był taki… rozsądny i odpowiedzialny. Bezproblemowy. Nosił najki i koszulki marki Gap. Biegał dla zdrowia. Miał kartotekę czystą jak łza, własny dom, a do tego dyplom – w życiu byś się nie domyślił – z rachunkowości.
Może przesadziłam w drugą stronę.
Żebyś mnie źle nie zrozumiał: kocham Kennetha Eastona jak stąd do Księżyca. Jest moim najlepszym przyjacielem, ojcem moich dzieci i w gruncie rzeczy jesteśmy nieziemsko szczęśliwi. W każdym razie ja. Jestem. Poważnie. Można łzawić z nudów i być szczęśliwym, prawda? To się nazywa „płakać ze szczęścia”. Piekielnie nudnego szczęścia. Czy Ken jest szczęśliwy? Trudno orzec, zważywszy na jego anhedonię. Postanowiłam uznać, że tak. Ale spójrzmy prawdzie w oczy: możliwe, że faktycznie nic nie czuje.
Niezależnie od tego ma kanciastą szczękę Kapitana Ameryki, dołeczek w brodzie i popołudniowy zarost niezależnie od pory dnia, niesprawiedliwie wysokie kości policzkowe, błękitne oczy ocienione rzęsami koloru espresso i ciemnoblond włosy na tyle długie, by utworzyć nad czołem rozkoszną falę, do tego szczupłą, muskularną sylwetkę i wytrawne poczucie humoru. Jest skromny, błyskotliwy i toleruje moje głupoty.
W co najmniej dziewięćdziesięciu procentach jest stworzony dla mnie, lecz ostatnio myślę wyłącznie o tych brakujących – niecałych! – dziesięciu, na które składają się tatuaże i namiętność. Dwie rzeczy, które muszę opłakać i pogrzebać dla ochrony rozkosznie monotonnego małżeństwa.
I nie mogę.
Wytatuowane łobuzy to narkotyk, którego nie umiem rzucić. Romanse z antybohaterami pochłaniam w takim tempie, jakby były podstawową grupą produktów spożywczych. Mój iPhone kipi utworami tysięcy ochrypłych neurotycznych alt-rockmanów, gotowych lać mi je do uszu, gdy tylko zapragnę oderwać się od życia. Na moim twardym dysku roi się od zagadkowych wampirów, zbuntowanych motocyklistów, hedonistycznych gwiazd rocka i ocaleńców z apokalipsy zombie – samców alfa, w których wytatuowane ramiona rzucam się za każdym razem, gdy wokół robi się zbyt… domowo.
Wiesz, co pojęłam po kilku wirtualnych ucieczkach do wyimaginowanych dystopii i fikcyjnych spelun? Że ja tych mężczyzn znam. Umawiałam się z nimi na randki. Z seksownym skinheadem, który został komandosem, po czym przyłączył się do motocyklowego gangu. Z byłym skazańcem, szurniętym uczestnikiem nielegalnych wyścigów. Z wrażliwym basistą grupy heavymetalowej o oczach obrysowanych czarną kredką…
Miałam ich wszystkich, Dzienniczku. Jak mogłam dotąd nie dostrzec podobieństw łączących mężczyzn moich marzeń z moimi byłymi chłopakami? A ponoć jestem psycholożką!.
Właściwie za moją decyzją o studiowaniu psychologii stoi zapewne Knight, mój chłopak ze szkoły średniej. Ten to miał najebane we łbie. Jutro ci o nim opowiem. Ken szykuje się do łóżka, więc mam zaledwie pięć minut, żeby go przyatakować, nim uśpi go program historyczny. Życz mi powodzenia!
2
Szkieletor
Sekretny Dziennik BB
17 sierpnia
Knight, Knight, Knight. Od czego by tu zacząć, Dzienniczku? Rola dziewczyny Knighta przypominała rolę zakładnika z syndromem sztokholmskim. Nie miałam tu nic do powiedzenia. Knight zdecydował, że będę do niego należeć, a Knightowi się nie odmawiało. Z czasem mój strach przeobraził się w przyjaźń, a ta – w miłość do porywacza razem z jego psychopatią i całą resztą.
Knight był skinheadem. Poprawka: Knight był Skinheadem przez duże S, jedynym w trzech hrabstwach otaczających Atlantę rozlanymi przedmieściami. Miał w sobie takie pokłady złości, że nie pasował do żadnej z subkultur wściekłych białych kolesi, która istniała w szkole średniej Peach State: sportowcy byli za bardzo stadni, punkowcy (choć odpowiednio brutalni i skłonni do aktów wandalizmu) trochę za dobrze się bawili, gotów zaś uważał za zwykłe cipy. Był tak przepełniony gniewem, że musiał wybrać jedyną subkulturę, której wizerunek wrzeszczał: „Rozwalę ci łeb i wsadzę kosę pod żebra, jeśli odważysz się choćby spojrzeć!”. Odniósł taki sukces w dziedzinie onieśmielania innych, że przez całe liceum pozostał subkulturą jednoosobową.
Myślę, że źródeł jego furii należało upatrywać w chwili narodzin, gdy matka-kretynka ochrzciła go imieniem Ronald McKnight. To był rok 1981, więc śmiem podejrzewać, że Candi starała się zaimponować maklerowi, który ją puknął, nadając owocowi ich związku imię najsłynniejszego republikanina, który jej przyszedł do głowy. Domyślam się, że po latach bycia workiem treningowym dla rozlicznych brutalnych i zapewne żonatych alkoholików, z którymi Candi się prowadzała, traktowany jak ciężar przez kobietę, która wolała jakichś złamasów od własnego syna, słuchając dowcipów o Ronaldzie McDonaldzie, za każdym razem, gdy udało mu się wyrwać, Ronald przeobraził się w Knighta, a Knight zaczął budzić grozę.
Miał jasną skórę, blond jeżyka, świńskie rzęsy, chłopięcy urok i wyraz permanentnego wkurwu na twarzy. Z upiorną bladością twarzy kontrastowały przeszywające oczy w kolorze arktycznego błękitu.
Był szczupły, a przy tym muskularny jak uczestnik nielegalnych walk. Sumiennie podnosił ciężary (serio? państwowa szkoła średnia nie wymyśliła dzieciakom nic lepszego?) i kiedyś wygrał z drużyną futbolową zakład o trzysta dolców, wyciskając na ławce sto pięćdziesiąt