– Mój Boże, jest piękna – wyrwało mu się. Nie mógł się powstrzymać i prawą ręką przesunął po rancie burty, delektując się chłodną gładkością drewna. Spojrzawszy na Casatiego, zapytał: – Kto ją zbudował?
– Ja – odparł dozorca. – Ale to było dawno temu.
Brunetti milczał, zajęty oglądaniem uszczelnionych w niewidoczny sposób desek poszycia, łagodnych łuków dziobu oraz poszycia klepkowego dna, na którym nie było śladu wilgoci ani brudu.
– Complimenti – rzekł w końcu, odwracając się twarzą ku dziobowi.
Usłyszał za sobą jakieś dźwięki, po czym Casati poprosił go o wciągnięcie na pokład parabordo, który służył jako osłona zabezpieczająca burtę przed uderzeniami w kamienną ścianę nabrzeża. Kiedy Brunetti znowu się odwrócił, zobaczył, że Casati wciąga na pokład drugi odbijacz i kładzie go na dnie łodzi, obok żelaznej kraty stojącej pionowo przy burcie. Spojrzawszy jeszcze raz przed siebie, usłyszał plaśnięcie cumy rzuconej na dno łodzi, a następnie delikatny odgłos wiosła wsuwającego się do fórcola. Nagły ruch sprawił, że odsunęli się od nabrzeża, a potem Brunettiemu wydawało się, że słyszy, jak wiosło Casatiego wślizguje się do wody. Ruszyli.
Potem słyszał jedynie ciche skrzypienie wiosła w widełkach fórcoli, szum wody opływającej burty łodzi oraz od czasu do czasu pisk butów Casatiego, gdy ten przenosił ciężar ciała do przodu i do tyłu. Brunetti poddał się temu ruchowi, ciesząc się, że przelotna bryza łagodzi brutalną siłę upału. Nie pomyślał, żeby wziąć kapelusz, i wykpił uporczywe prośby Paoli, aby zabrał krem z filtrem. Prawdziwi mężczyźni?
Brunetti wiosłował od dzieciństwa i wiedział, że płyną w niemal idealnym rytmie. Nie było najmniejszych szarpnięć, momentów, w których pchnięcia wiosłem zmieniały dynamikę: łódź poruszała się nieprzerwanie naprzód niczym ptak szybujący we wznoszących prądach powietrza bądź narty sunące w dół stoku. Towarzyszył temu szelest lub szmer, który nawet w panującej na lagunie ciszy równie trudno było usłyszeć, jak opisać.
Brunetti skierował głowę w jedną stronę, potem w drugą, ale dotarł do niego jedynie delikatny cichy szum. Miał ochotę odwrócić się i popatrzeć na Casatiego, jakby dzięki obserwacji mógł zachować wspomnienie ruchów wioślarza i później je naśladować, nie chciał jednak zmieniać pozycji i tym samym naruszyć, choćby w minimalnym stopniu, równowagi łodzi.
Na riva stał jakiś wędkarz wyglądający na znudzonego i zarazem zniecierpliwionego. Kiedy zobaczył puparìn, podniósł wędkę na powitanie, ale upał sprawił, że był niemy jak głaz.
Dotarli do końca wyspy i skręcili na wschód, podążając wzdłuż brzegu obok domów i opuszczonych pól. Nawet manewr skręcania był swobodny. Brunetti przyglądał się przemykającym domom oraz drzewom i dopiero wtedy zdał sobie sprawę, jak szybko się poruszają. Potem odwrócił się, żeby obserwować, jak Casati wiosłuje.
Widząc doskonałą harmonię jego ruchów, w tył i w przód, w tył i w przód, ręce panujące bez wysiłku nad wiosłem, Brunetti pomyślał, że żaden człowiek w jego wieku ani młodszy nie byłby w stanie tak wiosłować, bo zepsułby efekt, popisując się. Krople spadające z pióra trafiały do wody w niemal niewidoczny dla oka sposób, zanim wiosło zanurzyło się w niej i przesunęło w kierunku rufy. Jego ojciec wiosłował podobnie.
Uświadomił sobie, że ma do czynienia z doskonałością, czymś równie pięknym jak widziane w przeszłości obrazy lub słyszane głosy. Gdy wpływali do, jak się wydawało, szerszego kanału, odwrócił się w stronę dziobu i spojrzał w prawo.
– To tam – rzekł Casati.
Brunetti zobaczył splątane pnącza, które zdołały wpełznąć na murowany falochron i objąć go we władanie, a za nimi chore wyschnięte drzewa, pokryte u dołu łatami mchu i najwyraźniej jałowe. Niczym kości rzucone psom pod stół wyblakłe pomarańczowe fragmenty falochronu leżały wśród puszek i plastikowych butelek na plaży zalewanej falami przypływu.
– Nie, przepraszam, jeszcze dalej – poprawił się Casati.
Komisarz spostrzegł, że w miarę jak falochron stawał się prostszy i solidniej zbudowany, cegły muru były coraz jaśniejsze. Za nim widział wierzchołki drzew, każde jak wiosenny Łazarz, który pozbył się choroby, brzoskwinie i morele rosnące obficie na gałęziach, liście gładko wypolerowane niczym łódź, którą tu przypłynęli. A pośród nich kryta dachówką wiejska rezydencja z wieloma kominami. Z tak nisko położonego punktu obserwacyjnego widział jedynie jej dach i najwyższe piętro, ale zauważył, że otynkowane ściany są świeżo pomalowane białą farbą; nowe były również miedziane rynny i rury spustowe.
Casati sterował łodzią w stronę otworu w falochronie na wprost domu, gdzie trzy porośnięte mchem schodki prowadziły do wody. Minął je i podpłynął blisko falochronu. Kiedy łódź zwolniła, Brunetti, nieproszony, przerzucił parabordo przez burtę i wyciągnął rękę, żeby spowolnić ruch łodzi, chwytając metalowy pierścień osadzony w murze falochronu. Kiedy się zatrzymali, przywiązał do niego linę leżącą przy dziobie łodzi.
Odwrócił się w kierunku rufy i zobaczył, że druga lina jest już przywiązana do drugiego metalowego pierścienia, a drugi odbijacz wisi już za burtą. Casati wdrapał się po schodkach z walizką w ręku. W normalnych okolicznościach, w towarzystwie znajomego, Brunetti zażartowałby, że ma nadzieję, iż drugi mężczyzna nie oczekuje napiwku, nie chciał jednak ryzykować, że urazi Casatiego.
Kiedy sam wspiął się po schodkach, zobaczył rezydencję stojącą w odległości pięćdziesięciu metrów od murowanego falochronu. Wyglądała niczym kwadratowe pudełko pokryte czterospadowym dachem. Pośrodku fasady znajdowały się masywne drewniane drzwi z trzema dużymi oknami po każdej stronie. Od cumowiska prowadził do nich szeroki kamienny chodnik.
Casati ruszył już w stronę rezydencji i komisarz podążył za nim. Kiedy dozorca otworzył drzwi, Brunetti zapytał:
– Nie zamykacie na klucz?
Casati spojrzał na niego takim wzrokiem, jakby przemówił w obcym dialekcie, po czym odparł:
– Nie. Nie tutaj.
– Tak samo jak w czasach, gdy byłem dzieckiem – zauważył Brunetti, mając nadzieję, że tak należało to skomentować.
Najwyraźniej się nie pomylił, ponieważ Casati się uśmiechnął.
– Proszę wejść, signore.
Oprowadzenie Brunettiego po domu zajęło mu około kwadransa. Zaczął od parteru, skąd usytuowane centralnie schody prowadziły na piętro. W dużym salonie stały przypadkowo dobrane głębokie fotele, które łączyło z kanapą jedynie wrażenie, że są wygodne i mocno wytarte; biblioteka – Brunetti westchnął z ulgą na jej widok – miała cztery ściany pełne książek. Jadalnia mieściła długi stół z orzechowego drewna ze śladami wielowiekowego użytkowania, a w drugim, mniejszym salonie ściany zapełniono fragmentami starej weneckiej ceramiki, które zapewne wyłowiono z podwodnych wysypisk dawnych pracowni garncarskich na Murano. Ogromna kuchnia obejmowała całą tylną część budynku i było w niej sześcioro przeszklonych drzwi wychodzących na okolony murem ogród oraz ceglana podłoga zachowana, jak się wydawało, w pierwotnym stanie.
Pośrodku ogrodu znajdowało się morze kwiatów, wyłącznie kwiatów, rosnących w zuchwałym zapamiętaniu i na pierwszy rzut oka bez ładu i składu, jeśli chodziło o rodzaj, kolor, wysokość i wielkość. Brunetti rozpoznał wśród nich róże, nagietki oraz cynie, widział też inne, które